Resident Evil: witajcie w Raccoon City (2021) - recenzja filmu [UIP]. Miało być dla fanów, wyszło dla nikogo
Korporacja farmaceutyczna pracuje nad bronią biologiczną, która wymyka się spod kontroli. Niczego nieświadomi mundurowi muszą stanąć na wysokości zadania żeby ocalić swoją skórę. Wszyscy wiemy o co chodzi, znamy fabuły gier na pamięć. Jak wyszło w filmie?
Nieskromnie powiem, że o "Resident Evil" wiem z grubsza wszystko, co się da. To prawdopodobnie moja najbardziej ukochana seria gier na świecie, a jedynka była jednym z pierwszych tytułów, które sam kupiłem (razem z pozbawionym pudełka "Final Doom"). Miałem może z dziesięć lat, wróciliśmy z bratem z giełdy komputerowej, wtedy znajdującej się przy warszawskim klubie Stodoła, rodziców akurat nie było. Na pierwszy ogień poszedł Doom. Fajnie się strzelało, ale bardziej czekałem na Residenta (bo okładkę miał kozacką!). W międzyczasie brat poszedł gdzieś z kolegą, a ja zostałem sam. "Doom" zaczął przytłaczać mnie swoją atmosferą, więc stwierdziłem, że pora sprawdzić drugi zakupiony tytuł. Ależ to był głupi pomysł! Sam w domu, ciemno, pierwszy zombie odgryzający głowę Kennetha. Po kilkunastu minutach zabawy bałem się wejść na łóżko, zejść z łóżka, zgasić światło, w ogóle ruszyć się z miejsca. Miałem nadzieję, że film, który chwalił się tym jak wiernie trzymał się materiału źródłowego zrobi na mnie podobne wrażenie. Wiadomo, za stary jestem żeby tak proste rzeczy mnie przeraziły, ale żeby chociaż wciąż czuć było ten klimat. No i jak?
Resident Evil: witajcie w Raccoon City (2021) - recenzja filmu [UIP]. Iczi, tejsti...
Wiesz, że Leon wcale nie był takim kozakiem, na jakiego wymalowali go autorzy angielskiej wersji Resi4? Tylko w naszej wersji pan Kennedy sypał kiepskimi żartami i raz za razem pokazywał jak bardzo nic go nie obchodzi. W oryginalnej, japońskiej wersji dźwiękowej wciąż był zwykłym, lekko przytłoczonym tym, co dzieje się wokół niego gościem. Scenarzyści dzisiejszego filmu stwierdzili jednak, że to za mało! Leon był kozakiem, a ewidentnie na to nie zasłużył - nie z tą fryzurą! W swoim filmie zrobili więc z niego totalnego, przepraszam za wyrażenie, lamusa... Dla równowagi.
Claire Redfield (Kaya Scodelario) jedzie do swojego brata, Chrisa (Robbie Amell) do Raccoon City. Wychowali się tu w sierocińcu, pod okiem pana doktora Birkina, ale Claire ostatecznie zwiała, zostawiając brata samego. Po drodze kierowca ciężarówki, którą jedzie panna Redfield, potrąca człowieka na drodze, ale nie robi sobie z tego zbyt wiele. Parę chwil później zwłoki wstają i znikają z oczu bohaterów. Sprawa trafia na policję, gdzie właśnie zaczyna pracę nowy policjant, Leon S. Kennedy (Avan Jogia). Chłopak mógłby poczuć się przytłoczony nawet zwykłą robotą mundurowego, a co dopiero czymś takim! Ale i tak przyjdzie mu współpracować z elitarnym oddziałem STARS - Special Tactics And Rescue Services - przynajmniej jeśli chce dożyć do rana.
Scenarzyści podjęli próbę połączenia dwóch gierkowych fabuł, w jeden, sensowny film. Problem w tym, że historie przedstawione w pierwszych dwóch odsłonach "Resident Evil" nie bardzo dają się połączyć, jako że są zupełnie innymi opowieściami, osadzonymi w zupełnie innych miejscach, nawet jeśli w podobnym czasie. I tak z jednej strony mamy Claire i Chrisa, którzy żyli / wychowywali się bez rodziców, pod czujnym okiem dr Birkina, który jak nic ma coś wspólnego z uwolnieniem wirusa. W innej części miasta Leon szwęda się od miejsca do miejsca, próbując (bezskutecznie) zrozumieć co tu się właściwie dzieje. Koniec końców wszyscy trafiają do rezydencji Spencera, ale nie czeka tu na nich żaden wielki zaskok - pod ziemią nie ma wejścia do tajnego laboratorium, czarny charakter nie wypuszcza na nich przerażającego mutanta. Ładują się do środka, bo szukają kolegów ze STARS, ale ani nikogo nie znajdują, ani niczego nie odkrywają. Po prostu... są tam. Bo było w grze.
Resident Evil: witajcie w Raccoon City (2021) - recenzja filmu [UIP]. Pierwszy film z 2002 miał lepsze efekty!
Problem wrzucania do scenariusza znajomych motywów bez ładu i składu przewija się przez praktycznie cały film. Kiedy była mała, Claire nawiązała kontakt z Lisą Trevor, dziwną kobietą, która nosi na twarzy maskę z ludzkiej skóry. Nie dowiadujemy się skąd wzięła się w sierocińcu, dlaczego wygląda tak, jak wygląda, o co jej chodzi. Jeśli nie posiadasz wszystkich tych informacji z gry, to masz problem, bo scenarzyści nie mają zamiaru niczego ci tłumaczyć. Scenariusz ma takie sobie tempo, brakuje mu wyraźnego celu, a scenom - teoretycznie - grozy brakuje choćby odrobiny napięcia.
Nie lepiej ma się sprawa z samymi bohaterami filmu. Robbie Amell być może wygląda jak mniej nasterydowany Chris, ale jego raczej wysoki głos zupełnie nie pasuje do postaci. Hannah John-Kamen nie wygląda jak Jill w nowej wersji Resi3 (a szkoda!), ale przynajmniej próbuje nadać postaci jakiś zauważalny charakter - nieskutecznie, ponieważ scenariusz nie jest zainteresowany budowaniem postaci, ale warto docenić nawet i same chęci. Kaya Scodelario to całkiem niezła Claire, choć nie ma zbyt wiele wspólnego z growym oryginałem, a Donal Logue jako komisarz Irons jest kompletną karykaturą, ale przynajmniej zabawną. Najgorzej oberwało się dwóm ulubieńcom publiczności - wspomnianemu już Leonowi oraz wiecznie noszącemu przeciwsłoneczne okulary Weskerowi. Przynajmniej w grach, ponieważ w filmie ani nie wygląda, ani nie zachowuje się jak główny antagonista całej serii. To taki tam sobie chłopak - trochę zagubiony, całkiem sympatyczny, lubiący sobie pożartować. I chyba leci na Jill. Kompletne nieporozumienie, jeśli oczekujemy wierności grze (którą reżyser, Johannes Roberts, przecież obiecywał). Ale jeśli spojrzeć na produkcję jako swój własny twór, jedynie oparty na znanych postaciach i wydarzeniach to... też jest tak sobie, ponieważ scenariusz zakłada, że znamy grę i dopowiemy sobie wszystko, a fabuła jest tak nijaka, jak to tylko możliwe.
Tym co mogło uratować, lub pogrążyć cały projekt są efekty specjalne. W świecie "Resident Evil" po budynkach kręcą się nadgryzione żywe trupy, na bohaterów polują dobermany zombie, a pod koniec na zabicie czeka wielki, zmutowany potwór. Efekty muszą być dobre, jeśli mamy uwierzyć w to, co widzimy na tyle, żeby móc w najmniejszym nawet stopniu empatyzować z postaciami na ekranie, wczuć się w klimat. Wiem, że budżet filmu nie powalał i nawet w Polsce zdarzyło się kręcić za podobne pieniądze, ale te efekty specjalne to jakiś niesmaczny żart - plastikowe, nieudolnie wkomponowane w ujęcia. Sam design wrogów też nie powala. Zwłaszcza ostatni boss miał szansę zrobić na widzach mocne wrażenie, ale w ostatecznym filmie wywołuje jedynie uśmiech politowania, a nie przerażenie.
"Resident Evil: witajcie w Raccoon City" raczej nie miało szans na bycie dobrym filmem. Nie dość, że scenariusz oparty jest na grze - co niemalże nigdy nie wychodzi filmowi na zdrowie - pełno w nim dziur i nielogicznych decyzji, a całość kręcono za drobne na kawę. Ale mógł chociaż mieć serce, oddawać ducha gier, składać im hołd. Reżyser zarzekał się przed premierą, że jest fanem serii i jego film będzie trzymał się growej fabuły tak wiernie, jak to tylko możliwe. Nie wyszło. Być może gdyby za projekt zabrał się ktoś z większym doświadczeniem, "Witajcie w Raccoon City" mogłoby być początkiem nowej serii filmowej. Niestety, po tym co zobaczyłem, wątpię abyśmy dostali kiedykolwiek kontynuację.
Atuty
- Całkiem wiernie odtwarza wnętrza rezydencji i posterunku;
- Nie dłuży się;
- Sporo smaczków dla fanów.
Wady
- Tak sobie dopasowane role;
- Dziurawy scenariusz, wymagający zewnętrznej wiedzy na temat fabuły;
- Marne efekty specjalne;
- Masa elementów wrzuconych do filmu na zasadzie "bo było w grze".
"Resident Evil: witajcie w Raccoon City" przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Spodziewałem się głupiego, ale wiernego grom filmu "od fana, dla fanów". Tymczasem otrzymaliśmy produkcję, która fanów zdenerwuje, a dla całej reszty będzie niezrozumiałym bełkotem bez ładu i składu.
Przeczytaj również
Komentarze (60)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych