Matrix: Zmartwychwstania (2021) - recenzja filmu [Warner Bros]. Memberberries the movie

Matrix: Zmartwychwstania (2021) - recenzja filmu [Warner Bros]. Memberberries the movie

Piotrek Kamiński | 22.12.2021, 21:00

Kontynuacja o którą nikt nie prosił. Czwarty film z serii, która zawsze powinna była być jedynie pojedynczą produkcją. Czy połowa rodzeństwa Wachowskich dała radę nakręcić film, który może stawać w szranki z genialnym oryginałem? Na pewno bardzo próbowała. Lecz dobre chęci to jeszcze nie wszystko.

Oryginalny "Matrix" uderzył publiczność końca dwudziestego wieku jak grom z jasnego nieba. Pamiętam, że brat podrzucił mi kasetę z filmem, kiedy akurat leżałem chory w domu. To była magia. Obejrzałem go chyba ze trzy razy w ciągu jednego dnia. Tajemniczy klimat, zielona poświata, kiedy jesteśmy w Matrixie (czego mój młody łeb pewnie nawet wtedy nie zauważył), nowatorskie efekty specjalne, świetna choreografia scen walki, wyrazisty czarny charakter, epicka muzyka. Wszystko w tym filmie grało tak, jak powinno, a kolejne seanse pozwalały za każdym razem odkryć jakiś nowy, ciekawy detal, którego za pierwszym razem się nie zauważyło. Kto wie, czy klasyki gier, takie jak "Max Payne" w ogóle by powstały, gdyby "Matrix" nie przedstawił w 1999 bullet time'a, czyli widowiskowego spowolnienia czasu, podczas którego kamera wciąż może swobodnie się poruszać. I w tamtych latach trzeba było wymyślić jak nakręcić to w kadrze, ponieważ technologia komputerowa nie była jeszcze tak zaawansowana jak dzisiaj. Wtedy jeszcze "bracia" Wachowscy mieli masę pomysłów i nie bali się o nie walczyć. 

Dalsza część tekstu pod wideo

Niestety później zdecydowali się nakręcić części drugą oraz trzecią, aby z całości zrobić trylogię. Jedynka miała tak wspaniale półotwarte zakończenie, ze kontynuacja była kompletnie zbędna, no ale jeśli pomysł jest dobry, to czemu nie. Problem w tym, że pomysł nie był dobry. Neo był prawie niezniszczalny, kolejne karykaturalne postacie monologowały bez końca o istocie człowieczeństwa i innych takich, CGI już w dniu premiery wyglądało trochę plastikowo, a dzisiaj to już w ogóle ciężko się na nie patrzy. Ale jakoś udało się dowieźć serię do linii mety. Historia została zakończona, wątki pozamykane, koniec tematu. Lecz wtem jedna z teraz już sióstr Wachowskich, Lana, postanowiła nakręcić część czwartą. Podobno jako rodzaj terapii po stracie obojga rodziców w krótkim odstępie czasu. Tak więc nie dlatego, że miała ciekawy pomysł na dalszą historię, ale ponieważ chciała wskrzesić bliską swemu sercu parę, analogię do swoich rodziców. Od początku nie wróżyło to filmowi najlepiej.

Matrix: Zmartwychwstania (2021) - recenzja filmu [Warner Bros]. Czy to kontynuacja, czy to reboot?

Matrix: Zmartwychwstania (2021) - recenzja filmu [Warner Bros]. Memberberries the movie

Thomas Anderson (Keanu Reeves) jest twórcą gier komputerowych, który zdobył ogromną sławę dzięki trylogii niesamowicie popularnych gier z serii "Matrix", które są zasadniczo po prostu pierwszymi trzema filmami z serii, tyle że postaciami można teraz sterować samodzielnie (zakładam, ponieważ nigdy nie widzimy aby ktoś w te gierki grał przed kamerą). Wiedzie raczej mało interesujące życie - wzdycha do kobiety imieniem Tiffany (Carrie Ann Moss), którą widzi codziennie w kawiarni, chodzi do psychoterapeuty (Neil Patrick Harris), który przypomina mu, że te dręczące go sny, które stały się podwaliną jego gier to właśnie tylko tyle - sny. Tom cały czas jednak powątpiewa w to, co widzi. Czy grupa odzianych w skórzane płaszcze i przeciwsłoneczne okulary ludzi, która wchodzi z nim w kontakt pomoże mu się uwolnić, czy może oni też są jedynie wytworami jego wyobraźni?

Pomysł żeby zatrzeć granicę między prawdą a fałszem był teoretycznie wyśmienity. Przez pierwsze pół filmu widz, podobnie jak Neo, nie ma bladego pojęcia, czy ten świat jest tylko iluzją, czy może faktycznie to bohater ma trochę nie po kolei w głowie. Być może gdyby scenariusz mocniej uczepił się tej koncepcji, mógłby wyjść ciekawy thriller psychologiczny. Niestety, już zwiastuny pokazują rozwałkę, którą przyjdzie nam zobaczyć w drugiej połowie filmu i Neo zdecydowanie nadużywającego znaku quen (nie wiedziałem, że został w międzyczasie wiedźminem). Szkoda. Podobnie jak szkoda, że scenarzyści postanowili przesunąć wątek niewolnictwa, przejmujących kontrolę nad rodzajem ludzkim maszyn, wolnej woli i przeznaczenia na dalszy plan (albo w ogóle wywalić) i zafundować nam, uwaga... romans science-fiction. Przysięgam, że nie żartuję.

Najgorsze w tym wszystkim są jednak nieustanne odniesienia do oryginału. I to nie takie subtelne, czy tematyczne. Całe sceny zerznięto prosto z oryginalnego filmu. Sam początek dosłownie kalkuje scenę otwierającą pierwszego "Matrixa", łącznie z namierzaniem rozmowy telefonicznej. Później Wachowska przypomina nam moment, w którym usta Neo się skleiły, kopiuje (z tym, że znacznie gorzej) scenę treningu Morfeusza (Yahya Abdul-Mateen II) i pana wybrańca w dojo w konstruktorze, postacie powtarzają kwestie z oryginału i tak dalej. Najgorzej, że nie są to jakieś tam delikatne mrugnięcia okiem do widza, czy intrygujące, nowe spojrzenia na klasyczne sceny i wydarzenia, z jakimś ciekawym twistem. W większości przypadków Wachowska uosabia pamiętne memberberries z "South Parku", po prostu pchając nam przed nos klasyczne teksty i wydarzenia, ale nie robiąc z nimi niczego ciekawego, a często i sensownego. Na przykład wspomniana już scena sparingu Morfeusza i Neo ma teraz służyć wzmocnieniu tego drugiego po odłączeniu od Matrixa, tak żeby nie umarł. Aha. 

Matrix: Zmartwychwstania (2021) - recenzja filmu [Warner Bros]. Do oryginału nie ma startu

Matrix: Zmartwychwstania (2021) - recenzja filmu [Warner Bros]. Memberberries the movie

O tym, że Keanu Reeves jest przesympatycznym człowiekiem wiemy nie od dzisiaj. Niestety, wiemy też, że jeśli chodzi o grę aktorską, jego zasięg nie jest zbyt szeroki, ani daleki. Na szczęście nadrabia dedykacją przy kręceniu scen akcji, a poza tym Thomas Anderson i tak jest raczej dziwną, introwertyczną postacią, więc aktorsko Keanu wypada całkiem w porządku. A skoro już jesteśmy przy scenach akcji, to i na tym polu film wypada blado przy pierwszej części. Od czasu do czasu komuś zdarzy się wykonać jakiś ciekawy przewrót, czy coś, ale raz, że większość z tych zagrań widzieliśmy już w poprzednich częściach, a dwa, że operatorzy, Daniele Massaccesi i John Toll uparcie kręcą sceny walki z ręki i to pchając obiektyw tuż przed nosy aktorów. W rezultacie rzadko kiedy widać co dokładnie się dzieje, a jak dodać do tego jeszcze bardzo częste cięcia, wyłania się obraz filmu, który chyba próbował coś ukryć. Może kiepsko rozpisaną choreografię, albo mniej niż zadowalające przygotowanie aktorów i kaskaderów?

Co by jednak nie mówić, "Matrix: Zmartwychwstania" oferuje kilka naprawdę miłych dla oka obrazków. Symulacja nie jest już zielona. Pod koniec trzeciej części widzieliśmy, że teraz przeważać będą złote, ciepłe barwy. Z jednej strony tego typu kolorystyka może się podobać i na pewno sprawia, ze zarówno zwykłe biuro, dach budynku, zakład mechanika wyglądają po prostu przyjemnie, lecz mam wrażenie, że zatracony został przez to fragment duszy, kodu DNA Matrixa. Bardzo fajnie wypadł również dopakowany bullet time, którym włada czarny charakter. Nie dość, że wszystko poza nim samym porusza się niemożliwie wolno, to jeszcze on sam jakby zgubił dobrą połowę klatek swojej animacji. Intrygujący, przykuwający wzrok pomysł. Skoro jesteśmy jeszcze przy wrażeniach typowo wzrokowych, warto wspomnieć, że Lana postanowiła poprzecinać swoje memberberriesowe odniesienia do oryginału... krótkimi ujęciami z tegoż oryginału. Czemu to ma służyć? Wygląda to jak tłumaczenie widzowi, jakie jest znaczenie tego, co właśnie obejrzał, tak jakby sam miał się tego nie domyślić. Zbędny, nieszanujący inteligencji widza i rozpraszający motyw, do kompletu pojawiający się dosyć często w całym filmie.

Muzyki do filmu nie napisał tym razem Don Davis i jest to mocno odczuwalne. Ścieżka dźwiękowa nie razi może niskim poziomem, ani niczym takim, ale próżno szukać w niej motywów, które zostaną z nami na dłużej. A już kompletnie nie pasowało mi dosłownie użycie w pewnym momencie zwykłej, radiowej piosenki pod montaż nudnego życia Thomasa Andersona. Nie w taki sposób jak wykorzystano Roba Zombie w jedynce, gdzie po prostu scena rozgrywała się w klubie, więc logicznym jest, że słyszymy muzykę. Normalnie załącza się piosenka i zaczyna się montaż. Jest to tak nie-matrixowe, że już chyba bardziej się nie da.

"Matrix: Zmartwychwstania" powstał nie z potrzeby dopowiedzenia czegoś istotnego do kompletnej przecież historii, ale ponieważ reżyserka walczyła z depresją. W efekcie otrzymaliśmy film niedopracowany - zarówno pod względem fabuły, realizacji, konstrukcji samego scenariusza. W zasadzie wszystko, co robi dzisiejszy film, oryginalny "Matrix" zrobił lepiej ponad dwadzieścia lat temu. Garść nowych postaci, jak na przykład Bugs (Jessica Henwick) dają się lubić, a nowa wersja Morfeusza nie może się co prawda równać z Laurencem Fishbournem, ale dobrze przynajmniej, że nie próbuje go kopiować, tylko robi coś swojego. Zupełnie nie rozumiem natomiast po co było pchać do filmu inną znaną i lubianą postać, skoro nie udało się zdobyć aktora, który wcielał się w nią do tej pory. Zwłaszcza, że ostatecznie jest to jedynie gościnny, mało istotny (zmarnowany) występ. 

Podsumowując, "Matrix: Zmartwychwstania" to mocno nijaki film romantyczny science-fiction, wypełniony mało interesującymi walkami, masą niedopowiedzeń i gadaniem. Dobre 70% filmu (na oko) to po prostu bohaterowie tłumaczący jakieś zawiłości fabuły, albo co innego. Myślałem, że w filmach powinno się różne rzeczy pokazywać, a nie opowiadać o nich.
 

Atuty

  • Ciekawy, trzymający w niepewności pierwszy akt;
  • Ciepłe, złociste tony sprawiają, że całość jest raczej miła dla oka;
  • Bugs jest sympatyczną nową postacią;
  • Keanu zawsze na propsie.

Wady

  • Słaby, przepełniony chamskim żerowaniem na nostalgii i dziurami scenariusz;
  • Nieczytelnie nakręcone walki;
  • Cały ciężar gatunkowy został wywalony przez okno, zostawiając nas z historią miłosną polaną sosem s-f;
  • Pchanie gościnnych występów znanych postaci na siłę;
  • Nijaka muzyka;
  • Większość filmu to postacie tłumaczące coś innym postaciom;
  • Absurdalne rozwiązania scenariuszowe podchodzące pod "power of love".

"Matrix: Zmartwychwstania" nie miał lekko od samego początku, będąc kolejnym sequelem genialnej części pierwszej. Reżyserka kompletnie nie udźwignęła tematu, tworząc obraz nieskładny, nieciekawy i zbyt mocno podpierający się swoim dziedzictwem. Można obejrzeć, ale nie polecam.

4,5
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper