Superman Action Comics: Superman i Ludzie ze stali

Superman Action Comics: Superman i Ludzie ze stali

Rozbo | 10.08.2013, 15:46

Witajcie w kolejnym wydaniu „Comix Zone”! Premiera „Człowieka ze Stali” już wprawdzie daleko za nami, postanowiłem jednak pozostać w temacie super-gościa i wziąć pod lupę komiksową, nową wersję jego przygód. Zapraszam na karty komiksu „Action Comics: Superman i Ludzie ze stali”.

Dalsza część tekstu pod wideo
Zanim jednak przejdę do recenzji zahaczę na chwilę o film Zacka Snydera, po którym bardzo wiele sobie obiecywałem. Miałem nadzieję na solidną reinkarnację najstarszego i najbardziej anachronicznego superbohatera w dziejach komiksu amerykańskiego. Tymczasem spotkał mnie spory zawód. To patetyczna demolka, która historię Clarka Kenta tylko teoretycznie opowiada na nowo. W rzeczywistości wyszedł z tego obraz pozbawiony dwuznaczności, a przez to odwagi i polotu – piękny fresk do obejrzenia… ale i do puszczenia w niepamięć. Tymczasem komiks poszedł zupełnie innymi ścieżkami, choć pozory mogą początkowo mylić. Kosztujące niespełna 100 zł. opasłe tomisko wydane przez Klub Świata Komisku to kolejna odsłona odświeżonego uniwersum DC (zawiera numery „Superman – Action Comics: Superman and the men of Steel” 1-8). O New 52 pisałem na łamach Comix Zone już dwukrotnie, jednak dopiero teraz trafiłem na komiks, który ma ambicje na coś więcej niż zwykła rozrywka.
 
 
Na pierwszych stronach komiksu poznajemy młodego Supermana w t-shircie, dżinsach oraz doczepionej pelerynie. Młody i lekkomyślny idealista daje wycisk miejskim oprychom i walczy w obronie ludzi z sąsiedztwa. W niczym nie przypomina faceta, którego znamy z wcześniejszych wersji przygód o Supermanie. Zdecydowanie bliżej mu do Spider-Mana niż do jakiegokolwiek innego bohatera. Jest tylko jeden problem – niesamowite moce Clarka używane w słusznych intencjach częsta czynią więcej szkody niż pożytku. Ratując ludzi, młody Superman robi przy tym demolkę, od której władzom miasta pęka wręcz łepetyna. Nie lubią go ludzie (przynajmniej nie wszyscy), gliniarze, którym odbiera robotę, a szczególnie armia, która w celu zabicia Kryptończyka opracowuje pancerz zbudowany ze specjalnego stopu metali. Na dokładkę – Lex Luthor, który z gorliwością godną fanatyka dąży do tego by schwytać Superka i poddać go morderczym eksperymentom. Wszystko zmienia się diametralnie, gdy Metropolis nawiedza inwazja kolekcjonującego pamiątki po zniszczonych światach Brainiaca. Dalej historia z grubsza rozwija się w dość przewidywalnym kierunku, w trakcie której Clark dosłownie i symbolicznie (zyskując swój nowy, kryptoński kostium) staje się bohaterem z prawdziwego zdarzenia. Na szczęście, znak „S” na klacie w tym komiksie faktycznie znaczy o więcej niż mogłoby się wydawać. Przede wszystkim nie możemy zapominać, że autorem scenariusza jest nie kto inny jak Grant Morrison. Ten szkocki scenarzysta jest obecnie jednym z najbardziej rozpoznawalnych twórców w branży komiksów. Kojarzony głównie z prac nad komiksami DC, zasłynął m.in. takimi opowieściami jak „Arkham Asylum”, „Batman R.I.P.”, czy „Final Crisis”.

 
Morrison podchodzi do kreowania najważniejszych postaci z uniwersum Supermana z pozbawioną kompleksów lekkością. Szczególnie dotyczy to dwóch bohaterów: Kenta oraz Luthora. Pierwszemu nie odmawia młodzieńczej werwy i autentyczności, drugiemu zaś odważnie doprawia maskę szarlatana i klowna, która w najmniej oczekiwanych momentach dodaje charakteru jednemu z najstarszych antagonistów Kal-Ela.  Co więcej, scenarzysta umiejętnie żongluje chronologią, budując mozaikę zdarzeń, która początkowo momentami nieczytelna, w miarę zagłębiania się w lekturę buduje spójny i ciekawy obraz opisujący pochodzenie naszego protagonisty. Owszem, Zack Snyder w swoim filmie również bawił się retrospekcjami (i to był, szczerze mówiąc, najlepszy element „Człowieka ze Stali”), jednak jego opowiastka nie zawierała żadnych intrygujących elementów, które mogłyby wnieść coś nowego do mitu Supermana. Tymczasem w Action Comics jesteśmy wręcz zachęcani, by samodzielnie budować układankę z podanych pozornie chaotycznie wątków i lepić ją później w chronologiczną całość. Poza tym nielinearna narracja to w zasadzie znak rozpoznawczy fabuł tworzonych przez Morrisona. Szkota w albumie w roli scenarzysty zastępuje pod koniec Sholly Fisch, który w „Dodatkowych przygodach” skupiając się na postaci Steela, a następnie na małżeństwie Kentów umiejętnie domyka całą opowieść.



W sukurs tak poprowadzonej narracji idą artyści szkicujący kolejne karty komiksu. Dobór rysowników następuje zgodnie ze zmianą aktualnie dominującego w opowieści nastroju, a nie pod dyktando rzeczywistej kolejności wydarzeń. Pierwsze karty zarezerwowane są głównie dla doskonałego, prowadzonego z przymrużeniem oka, nieco karykaturalnego i kreskówkowego stylu Ragsa Moralesa. To tutaj historia jest lekka, pełna energii i poczucia humoru. Morales (wspierany okazjonalnie innymi artystami) towarzyszy nam najdłużej. Mniej więcej w połowie komiksu ustępuje pola przed poważną kreską Andy’ego Kuberta opowiadającego m.in. pewien wątek o Supermanie z przyszłości (nawiasem mówiąc to zdecydowanie najsłabszy fragment historii). Epizod dotyczący Steela to zdyscyplinowana i dość klasyczna kreska Brada Walkera, zaś końcówka to przepełniona łagodnością i nastrojem melancholii kreska rysownika o pseudonimie CrissCross, który ukazuje wzruszający wątek młodych Kentów starających się o własne dziecko, zaś później przedstawia ostatnie chwile Clarka na farmie w Kansas, tuż przed przeprowadzką do Metropolis. 

 
Rwana narracja oraz zmieniający się rysownicy całkeim nieźle wypełniają czas spędzony z komiksem, czyniąc go czymś więcej niż tylko historią o początkach Człowieka ze Stali. To opowieść, która w dość inteligentny, zabawny (polecam scenę z owcą) i momentami przewrotny sposób pokazuje różne oblicza Supermana. Rysunek żadnego z tych artystów nie rozpieszcza wprawdzie przepychem, ale kilka kadrów to prawdziwe dzieła sztuki.  Mimo to nie mogę z czystym sumieniem polecić „Supermana i Ludzi ze stali”. Album, choć intrygujący, jest też bardzo nierówny, tak na płaszczyźnie rysunku jak i scenariusza. Nie wszystkie szkice artystów wspierających Moralesa i Kuberta można zaliczyć do szczególnie udanych. Niektóre kadry charakteryzują się wręcz okropną niechlujnością (i dotyczy to już wszystkich wymienionych artystów), czyniąc straszny kontrast w stosunku do tych nieco lepszych rysunków. Sam scenariusz, choć inteligentnie i pomysłowo poprowadzony przez Morrisona, wpada jednocześnie w pułapkę kilku komiksowych, szczególnie żenujących absurdów. Bo jak nazwać np. wątek drużyny arcyłotrów, która w zminiaturyzowanej formie udaje się wewnątrz mózgu naszego super gościa, w celu podłożenia kryptonitu?



Tytułowym ludziom ze stali, głównie w osobie dra Johna Ironsa, czyli Steela oraz uwięzionego w zbroi z Metalu Zero Jonha Corbena, czyli Metallo, również nie poświęcono należytej uwagi, traktując ich epizody nieco po macoszemu. Natłok różnych wątków i częstych odniesień do uniwersum Supermana czyni także całą historię ciężką do ogarnięcia, zwłaszcza dla czytelników, którzy nie mieli styczności z wcześniejszymi wersjami przygód Człowieka ze Stali. W tej kategorii, film Snydera jest jednak zdecydowanie lepszy. Osobiście, byłem w stanie przeboleć te wady i rozkoszować się podaną w ciekawej formie historią. Musicie jednak sami zdecydować, czy warto wydać niemal stówkę na album, który choć dobry, niekoniecznie jednak znajdzie się w zaszczytnym gronie klasyków.
Źródło: własne
cropper