Graliśmy w Splatoon! Nintendo znów pokazało pazur
Nie przepadam za sieciowym graniem. Gry takie jak Call of Duty czy Battlefield omijam szerokim łukiem, Evolve sprawdziłem tylko z dziennikarskiego obowiązku, a tytuły, które mają coś wspólnego z MOBA lub MMO, skreślam z urzędu. Do Splatoon podchodziłem więc jak pies do jeża, tymczasem była to jedna z najlepszych gier na gamescomie.
W najnowszą produkcję Nintendo miałem okazję pograć spokojnie w strefie biznesowej Nintendo, do której zawitałem razem z SoQiem. Na miejscu zastaliśmy 8 stanowisk z grą, na których toczyły się pojedynki dwóch drużyn (4 vs. 4). Nie zastanawiając się długo chwyciliśmy za padlety i... przepadliśmy.
Choć tytuł na papierze wydaje się prosty, gameplay cały czas wymusza na nas zachowanie koncentracji. Będąc w formie człowieka można zamalowywać plansze na nasz kolor korzystając z pistoletów, granatów z farbą, bazook czy ogromnych wałków, jednak tusz kończy się bardzo szybko i aby go odnowić trzeba zamienić się w kałamarnicę. Ta z kolei może pływać w tuszu, jest znacznie szybsza i niewidzialna dla przeciwnika oraz przemieszcza się po ścianach zamalowanych na kolor naszej drużyny. Odpowiednie żonglowanie formami naszego bohatera jest kluczem do sukcesu. Niektórym trudności sprawiało celowanie za pomocą ruchów padleta (żyroskopy), ale wystarczą 2-3 mecze, by ogarnąć temat. Warto dodać, że gdy zginiemy, na ekranie kontrolera możemy wybrać miejsce, w którym chcemy się respawnować, co również ma strategiczny posmak.
Gra wydaje się wyważona pod każdym względem. Na starcie obie drużyny ruszają ze swojego końca mapy i zamalowują planszę przypisanym do siebie kolorem. Na ekranie tableta na bieżąco nanoszone są zmiany - widzimy, które fragmenty mapy pokryte są jakim kolorem i gdzie należy uderzyć. Oczywiście największa zadamy zaczyna się, gdy drużyny w końcu spotkają się na polu walki. Można wysłać jednego ze zwiadowców, aby przebił się do bazy przeciwnika, można przeprowadzać ataki flankami, uderzyć w całej grupie, spróbować okrążyć danego rywala, wycofać się na chwilę w strategiczne miejsce, czy pomagać sobie nawzajem, gdy ktoś zostanie przeparty do muru. Zabrakło mi w tym wszystkich tylko headsetów, dzięki którym można by porozumiewać się z resztą drużyny. Całe szczęście SoQ grał na stanowisku obok mojego, więc mogliśmy się na bieżąco wymieniać opiniami. Gdy raz wpadłem w pułapkę i zostałem otoczony kolorem przeciwnika, myślałem, że to już mój koniec. Wtedy na ratunek ruszył SoQ rzucając granat i otwierając drogę powrotną. Szybka zamiana w kałamarnicę i byłem już po stronie niebieskich. Parę chwil później rozpoczynaliśmy już ofensywę na gościa, który kilka chwil wcześniej miał niepowtarzalną szansę zestrzelić mnie jak kaczkę. Z ofiary w mgnieniu oka stałem się katem.
Grając w Splatoon przypomniały mi się najlepsze czasy serii Pro Evo, które wywoływały syndrom jeszcze jednego meczu. Tu jest podobnie. Tak się wkręciłem w rozgrywkę, że najchętniej w ogóle nie opuszczałbym standu z grą. "No dobra, jeszcze jedno starcie i uciekam" - powtarzałem sobie w głowie i nałogowo dołączam do kolejnego meczu. Nie wiem jak Nintendo to robi, ale znów na swój sposób zdefiniowało pojęcie gry sieciowej (w gatunku którym nie jest przecież orłem) i w swoim stylu wprowadziło do gry markę, która nie pozwala oderwać się od ekranu. Na chwilę obecną Splatoon jest dla mnie pozytywnym zaskoczeniem i wydaje mi się, że będzie to pierwsza sieciowa gra, w którą będę ciorał niczym HIV w Call of Duty. Rzekłem.
Przeczytaj również
Komentarze (24)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych