Kącik filmowy: Recenzje

Kącik filmowy: Recenzje

Łukasz Kucharski | 06.02.2015, 12:30

Oto trzy filmy, które różni wiele, ale dają to co najwazniejsze w filmowym doznaniu - radość (mniejszą lub większą, w zalezności od filmu i widza). Przed Wami recenzja Bitwy Pięciu Armii, Wojowniczych Żółwi Ninja oraz Zabitego na śmierć. Zapraszam!

Hobbit: Bitwa Pięciu Armii (2014)

Dalsza część tekstu pod wideo

 

 

Witamy w Śródziemiu. To już trzecia wyprawa, a właściwie szósta, pod przewodnictwem Petera Jacksona. Nowozelandzki reżyser, za sprawa trylogii pt. Władca Pierścieni, przywrócił moją wiarę w kino z gatunku elfa i krasnoludka. Odpowiedni budżet oraz pomysłowość dały nam wspaniałą serię filmów. Bez cięć w stosunku do pierwowzoru się nie obeszło, ale była to konieczność. Jedynym realnym rozwiązaniem w przypadku tak bogatego materiału jest stworzenie serialu, co czeka nas zapewne za kilka lat, bo chyba nikt nie będzie tak głupi i nie postanowi nakręcić nowego początku? Prawda?
 
Przy ekranizacji Hobbita Jackson wynagrodził widzom wspomniane cięcia z nawiązką. Książka, którą można spokojnie przeczytać w świątecznej kolejce do kasy, stała się najpierw dyptykiem, a potem trylogią. Oficjalna wieść niesie, iż stało się tak dlatego, że postanowiono wykorzystać kilka dodatkowych historii z uniwersum. Moje przeczucie mówi mi, że studio wolało raczej zarobić trzy razy niż raz. A prawda pewnikiem leży gdzieś pośrodku. I właśnie ten rozwleczony, potrójny seans stanowi dla mnie największy mankament „nowej” trylogii. A apogeum osiąga w recenzowanej Bitwie Pięciu Armii. Gdyby poprzestano na dwóch odsłonach, otrzymalibyśmy bardzo dobre filmy, a tak, dzieło Jacksona to dla mnie „tylko” dobra przygoda (z kilkoma genialnymi momentami).
 
Zacznijmy, na przekór, od tego co mi się podobało. Po pierwsze, sceny dialogowe. Tyczy się to i poprzednich odsłon. Każdy z filmów opiera się na rażąco growym schemacie: idziemy, mówimy, walczymy. I to ta środkowa sekcja jest dla mnie najwspanialsza. Od rozmowy Bilba z Gollumem, przez słowną potyczkę ze Samugiem, na oralnym lawirowaniu niziołka z Thorinem kończąc. Niestety, ten aspekt w trzeciej odsłonie wypada już najsłabiej, ale i tak lepiej niż w większości produkcji wypełnionych po brzegi akcją. Od razu przypomina mi się mój kolega, który udał się na maraton z filmami do jednej z sieci kinowych. Stwierdził, że w połowie Pustkowia... zaczął przysypiać. A potem budził się jedynie na sceny dialogowe! Szczerze? Mam podobne odczucia. Te wszystkie starcia są wspaniale zagrane i przemyślane, ale jest ich stanowczo zbyt dużo. Wracając jednak do pozytywnych stron. Tauriel. Postać, która nie funkcjonuje w papierowym świecie, została powołana do życia, by stanowić obiekt westchnień Kiliego i Legolasa. Na szczęście nie jest wydmuszką, a tworem z krwi i kości. Nie zdziwiłbym się, gdyby otrzymała dedykowaną jej powieść. A nawet tego pragnę. Końcowe sceny z jej udziałem sprawiły, że  uroniłem nawet kilka łez. Szkoda więc, że tym razem nie oddano jej we władanie większej ilości czasu ekranowego. Pozostali aktorzy i aktorki grają dobrze, ale nie tak jak Viggo Mortensen czy Andy Serkis. Bilbo oraz Gandalf są prowadzeni zbyt podobnie i niemalże się nie rozwijają. A krasnoludy zostały potraktowane bardzo po macoszemu. Większość z nich jest na ekranie tylko po to, by liczebność względem książki była poprawna. Brakuje mi tego pierwiastka drużyny jaki był obecny we Władcy Pierścieni,  nawet gdy bohaterowie ulegli rozproszeniu fabularnemu.
 
Ilość akcji zobowiązuje do korzystania z talentu speców od efektów komputerowych. Ich praca to klasa sama w sobie i są poszczególne składowe są znacznie bardziej równo wykonane niż w Pustkowiu Smauga. Tam bowiem, kilka razy zastanawiałem się czy tak trudno byłoby lepiej wykonać kilka scen. Jedyny zarzut z mojej strony to ich nadużycie. Czy naprawdę trzeba było wzbogacać facjaty potworków tyloma cyfrowymi upiększeniami? Aż tak mało jest w Hollywood speców od charakteryzacji? A może czas gonił twórców na planie tak bardzo, że postępowali według zasady „poprawimy to w postprodukcji”? Jak było naprawdę raczej się nie dowiem, ale brakuje mi w BPA starej szkoły straszenia z ekranu. Jak się zapewne domyślacie, historia nie może rzucać na kolana, ponieważ jej główna część opiera się na jednym rozdziale (o ile pamięć mnie nie myli, a jeśli myli, wierzę iż ktoś z Was mnie poprawi). Za to jednak jak rozciągniętym. Tytułowa bitwa to około... czterdziestu pięciu minut! Fakt, jest podzielona na segmenty i podąża za różnymi bohaterami, ale bez jaj! Nawet trzy kwadranse damskich zapasów w kisielu nie uchroniłyby mnie od wystrzału...we własną skroń. Aż tyle ekranowej jatki to dla mnie zbyt dużo. W szczególności, gdy bazą jest magia komputera, a nie umiejętności kaskaderów. Boli mnie również podział materiału. Poprzedni film skończył się w momencie, gdy Smaug wyruszył siać śmierć i zniszczenie. W tym dziele zalicza około 15 minutowy występ i tyle. Odnoszę wrażenie, że ten sztuczny punkt kulminacyjny z dwójki można było pominąć i zamknąć całość zgonem przerośniętego wielbiciela świecidełek. Chyba nikomu nie zdradziłem co się stanie? Raczej na polubowne rozwiązanie nie można było liczyć. Dodatkową nutkę goryczy dokłada fakt, że cała hobbitowska trylogia rozgrywa się przed wydarzeniami z Władcy... i mniej lub bardziej wiemy co się wydarzy, kto przeżyje. Podobne odczucia miałem po seansie nowej (teraz już średnio starej) trylogii George'a Lucasa. To jak dochodzi do późniejszych wydarzeń nie jest już tak fajne jak poczucie niepewności losów bohaterów. Na ten ostatni aspekt nie mam jednak najmniejszego wpływu i zaznaczam go właściwie jedynie w celach porządkowych.
 
W świetle całej trylogii, Bitwa Pięciu Armii jest dla mnie najsłabszym ogniwem. Doceniam i dostrzegam wkład, trud, pot i krew jakie ponieśli wszyscy zaangażowani, ale magii Władcy Pierścieni jest tutaj niewiele. Moje podium nadal zajmuje pierwsza odsłona, a potem ósma... (sprawdzam czy czytacie uważnie) to jest druga. I bynajmniej nie oznacza to, że odczuwam rozczarowanie. W dzisiejszym świecie niewiele jest dobrych filmów fantasy Wątpię aby, rozszerzona wersja zmieniła ten pogląd. W tym przypadku powinna raczej powstać „wersja skrócona”. Jak ta pewnego maniaka, który z trzech filmów zrobił jeden, tylko że czterogodzinny. Będę jednak kompletnie zawiedziony jeśli nie zobaczę choć króciutkiej scenki, gdy jedna z postaci spotyka młodego Aragorna.
 
 
Ocena: 7+
 
 
###
 
 
Wojownicze Żółwie Ninja (2014)
 
 
 
 
 
Po dziś dzień na mojej półce stoi kaseta VHS (ciekawe ile/ilu z Was wie jeszcze o czym piszę bez zasięgania wiedzy z internetu) z napisem Wojownicze Żółwie Ninja. I to w wersji animowanej, z niemieckimi głosami, nad którymi dominuje polski lektor. Za „dawnych czasów” nie było innej opcji i ten prezent od Mikołaja był dla mnie manną z nieba. Potem do kolekcji dołączyły komiksy (te z grzecznej serii) oraz jedyny na świecie egzemplarz swetra (wykonany przez moją Mamę), z facjatami bohaterów na przedzie. Gdyby nie pleśń i przerośnięta klata, zapewne nosiłbym go i dziś. Kolejny zastrzyk zielonej miłości otrzymałem po seansie dwóch pierwszych filmów aktorskich. Po dziś dzień szukam takiej pizzy jaka była zaprezentowana w pierwszych scenach drugiej części. Z biegiem lat oddaliłem się od młodocianych idoli w skorupach. Czasem upolowałem jeszcze jakiś komiks lub obejrzałem nowy film czy serial. To już jednak nie to co kiedyś. Albo wyrosłem z tematu albo ukazanie tematu mi nie odpowiada. 
 
Na wieść o nowej wersji przygotowywanej przez Nickelodeon Movies poczułem lekkie motylki w brzuchu, ale i ucisk moszny. Wiem bowiem jaki widz jest najważniejszy dla studia. W czym utwierdziła mnie łatka „od lat 13”. Megan Fox jako April również nie wzbudziła zachwytu (wolałbym Olivię Wilde). A producent, czyli Michael Bay, zwiastował napakowane roboty, napakowane ładunkami wybuchowymi scenografie i napakowane żółwie. Wszystko się sprawdziło. Mimo, iż film ma wiele wad, uważam że raz w życiu można go obejrzeć. Wątek fabularny to historia początkowa, więc nie możemy liczyć na fajerwerki. Wychowywane przez Splintera (zmutowany szczur) cztery przerośnięte skorupiaki (Leonardo, Michelangelo, Raphael oraz Donatello) wyjdą na powierzchnię, by walczyć z Klanem Stopy, któremu przewodzi tajemniczy Shredder. A dalej jest łup, bum i ha ha. Nie miałem problemu z nową genezą stworków jaką planowali twórcy, ale przez internet przetoczyło się tsunami nienawiści. Rozumiem, że nie każdemu odpowiadałoby kosmiczne pochodzenie bohaterów, ale (po pierwsze) to fantazja i (po drugie) czasem warto dać szansę czemuś nowemu. Pozostano jednak przy klasycznym zmutowanym CV, uzupełnionym przez genezę z komiksów IDW. Każdy ma prawo do własnej wizji, tylko nie każdy ma miliony dolarów, by pokazać je na ekranie. 
 
W teorii, reżyser Gniewu tytanów czy Inwazja: Bitwa o Los Angeles (z tego filmu pamiętam tylko, że była jakaś inwazja i chyba na Los Angeles) chciał, by facjaty bohaterów wzorowane były na słynnych aktorach. I tak Leo to Russell Crowe, Raph równa się Clint Eastwood, Don to Leonard Nimoy, Mikey Bill Murray. Zobaczcie zapowiedź i oceńcie sami. Ja tego nie widzę. Momentami za to wręcz odrzucały mnie te buźki. Brakowało mi uroczych spojrzeń i mimiki klasycznych kostiumowych wersji. Grafika komputerowa jest fajna, ale czasami nie sprawdza się w praniu. Żółwie winny być sympatyczne, a nie (lekko) przerażające. Powyższy mankament wynagrodziły mi liczne nawiązania do tego uniwersum, ale zdaję sobie sprawę, że wiele osób może ich nigdy nie dostrzec. Po prostu nie znają tego świata, a szkoda. Dla rządnych wiedzy, polecam film dokumentalny Turtle Power: The Definitive History of the Teenage Mutant Ninja Turtles. Nie powala oprawą, ale stanowi solidne kompendium wiedzy.
 
Całość jest przewidywalna, naciągana i nie porywa z fotela, ale miewa swoje momenty. Szczególnie sceny walki/akcji. Górski pościg, który jawi mi się jako parodia przygód Jamesa Bonda, przywołał na spierzchnięte usta uśmiech. Wszystko przyprawione sporą szczyptą humoru, który potrafi bawić (scena w windzie – genialna). Finałowe starcie ze Shredderem na sterydach (ogromna zbroja, która wygląda jak dziecko Grimlocka oraz Maczety) zalatuje ręką Baya, ale dla grupy docelowej stanowi zapewne spełnienie marzeń. Uczczenie trzydziestolecia żółwi w ten sposób jest zrozumiałe. Do pierwszej dziesiątki ekranizacji komiksów wiele zabrakło. Wolałbym bardziej marvelowskie podejście niż telewizyjno-młodzieżowe. Na takie w stylu DC Comics raczej nie ma co liczyć, choć pierwsze zeszyty (#1 wart jest dziś około 25000$) ociekały brutalnością i mrokiem. Seans najlepiej odbyć w telewizji, gdzie w końcu dzieło Jonathana Liebesmana trafi – byleby nie z dubbingiem.  To kto ma ochotę na pizzę?
 
 
Ocena: 5+
 
 
###
 
 
Zabity na śmierć (1976)
 
 
 
 
Czasami pozornie marny seans zmienia się we wspaniałą przygodę. Jest to zjawisko tak rzadkie jak wielokrotny orgazm, ale możliwe. Poczułem przesyt rozbuchanymi wizjami nierealnych światów. Wszyscy są wspaniali, wszystko przewidywalne itd. Sięgnąłem po starszy film, którego opis mnie zaintrygował. Liczyłem na standardowego przedstawiciela gatunku, a otrzymałem znacznie więcej. Parodię i to bardzo dobrą.
 
Fabuła zakłada, że do posiadłości pewnego bogacza trafia grupa pięciu najsłynniejszych na świecie detektywów - każdy wraz z towarzyszem lub towarzyszką. Czeka ich/je największe wyzwanie w karierze. Po kolacji dojdzie bowiem do zbrodni. Od tej pory zaczyna się szalona wyprawa w towarzystwie równie szalonych bohaterów - w tym ślepego lokaja, genialny Alec Guiness (Obi-Wan Kenobi z czwartego epizodu Gwiezdnych Wojen). Pamiętajcie jednak proszę, że nic w tym filmie nie jest tym czym się wydaje, a zakończenie odbiega od przyjętych schematów. Poszukiwacze prawdy stanowią karykatury prawdziwie fikcyjnych postaci. Dla przykładu Peter Sellers wciela się w Inspektora Sidneya Wanga, wzorowanego na Charlie Changu. Peter Falk (niezapomniany Columbo) to Sam Diamond, odbicie Sama Spade'a. Jest jeszcze alternatywna wersja Herkulesa Poirot, Panny Marple i Nicka oraz Nory Charles. A w usuniętej scenie pojawiał się nawet duet Holmes i Watson. Zakładam, że znacie minimum jedną z wymienionych wyżej postaci.
 
W przyszłym roku minie czterdzieści lat od premiery, ale to jedno z tych dzieł, które za nic ma upływ czasu. Stawia bowiem na wartość ponadczasową, czyli humor. Gag goni tutaj gag (okraszone wspaniale dobraną muzyką). Czasami można poczuć się przytłoczonym, ale wolę takie komedie niż wszystkie współczesne. Momentami miałem również uczucie jakbym oglądał jeden z filmów maestra Mela Brooksa. Jeśli szukacie odmiany, to film dla Was.
 
 
Ocena:  8
 
 
###
 
 
Panie i Panowie, do przeczytania!
 
 
Łukasz Kucharski Strona autora
cropper