Recenzja Creed - Rocky "wraca" na ring!
Gdy pierwszy raz usłyszałem o tym, że Rocky ma wrócić po raz siódmy na ring, mocno powątpiewałem w sukces tego projektu. No bo ile razy można? Jednak, gdy okazało się, że głównym bohaterem ma być nieślubny syn Apollo Creeda, nawet się zaciekawiłem.
Reżyser Ryan Coogler postanowił odwrócić znany schemat. Tym razem zamiast bohatera, dla którego boks ma być szansą wyrwania się z biedy mamy chłopaka, który dla tego sportu postanawia porzucić dobrze płatną pracę, kochającą przybraną matkę i słoneczne Los Angeles. W ten sposób, wyzbywając się luksusów Adonis Creed (niezła rola Michaela B. Jordana) postanawia, niczym asceta, nawiązać kontakt ze swoim pierwotnym ja i zbliżyć się do legendy swojego ojca. By to się udało potrzebuje mentora jakim ma być, nie kto inny, tylko Rocky Balboa. Problem polega na tym, że ten legendarny pięściarz pozamykał już większość rozdziałów swojego życia. Wiedzie poukładane życie składające się z tej samej codziennej rutyny, ale już z dala od ringu. Jedyne co mu zostaje to prowadzenie włoskiej restauracji i odwiedziny najbliższych na cmentarzu. Jak sam przyznaje „spokojnie czekam na przejście na drugą stronę, bo wszyscy których znałem już tam są”. Nie trudno się domyślić, że spotkanie obu panów będzie dla nich przełomowe i to pod wieloma względami.
„Creed: Narodziny Legendy” to moim zdaniem druga najlepsza część przygód „Włoskiego Ogiera” i może być przepustką Stallone’a do statuetki Oscara za rolę drugoplanową. Ten podstarzały gwiazdor kina akcji wzbija się tutaj na wyżyny swoich umiejętności aktorskich, pokazując w końcu człowieka bardzo pogodnego, ale zmęczonego życiem. Utwierdzonego w przekonaniu, że po zakończeniu kariery sportowej, zakończyło się również jego życie, a rozpoczęło się powolne oczekiwanie na śmierć. Zupełnie inaczej jest z bohaterem granym przez Jordana. Ten z uporem maniaka chce zostać mistrzem, jak niegdyś jego ojciec. Jest bardzo uparty i zdeterminowany, by ten cel osiągnąć. Nie przyjmuje do wiadomości słowa „nie”.
Scenariusz bardzo duży nacisk kładzie na walkę, ale nie tylko tę na ringu. Reżyser pokazuje nam, że każdy z nas na co dzień stacza jakiś ważny dla siebie pojedynek. Dla młodego Creeda jest to walka z legendą ojca, dla jego dziewczyny to walka z utratą słuchu, dla Rocky'ego jest to pojedynek z samym sobą o chęć dalszego życia, a dla mieszkańców biednej dzielnicy Filadelfii jest to batalia o to, by godnie przeżyć kolejny dzień.
Co do scen walki na ringu to są one bardzo realistyczne. Reżyser nie szczędzi nam widoku krwi. Kamera nie lata jak oszalała dzięki czemu spokojnie możemy prześledzić jej przebieg, dostrzec każdy zadany cios. Jest mniej więcej tak, jakbyśmy oglądali prawdziwą galę bokserską. Sprzyja temu obecność prawdziwych pięściarzy, którzy stają na drodze głównego bohatera. Najgroźniejszym przeciwnikiem Creeda jest „Pretty” Ricky Conlan grany przez dobrze znanego polskim fanom boksu, mistrza Europy wagi junior ciężkiej, Tony’ego Bellewa.
Historia ma bardzo fajną dynamikę dzięki zabawnym dialogom, efektownym treningom czy krwistym walkom. Oczywiście akcja toczy się na tych samych salach, na których niegdyś trenował Rocky. Ich wnętrza wyglądają tak, jakby przez te prawie 40 lat nic się tam nie zmieniło. Na ścianach wciąż wiszą plakaty reklamujące walkę „Rocky vs. Apollo” czy „USA vs. ZSRR”. Duch tych pojedynków wciąż unosi się wśród zwisających gęsto worków bokserskich. Jedyne co co jakiś czas zgrzyta w filmie to przydługie sceny miłosne, mające na celu pokazać nam romantyczną stronę głównego bohatera. Moim zdaniem takich wstawek jest za dużo, są one zupełnie niepotrzebne.
Na wyróżnienie zasługuje ścieżka dźwiękowa znakomicie budująca napięcie. Mamy tu ciekawe połączenie hip hopu z jazzem. Dodatkowo są cztery utwory, w które wkomponowano krótkie, ale wyraziste fragmenty z „Rocky’ego”, co nadaje produkcji klimat filmu z 1976 r..
Jeśli mam być brutalnie szczery, to ten film tak przypadł mi do serca głównie za sprawą Stallone’a, który po raz kolejny postanowił odkurzyć postać Rocky’ego. Bez niego ten film by się nie obronił. Pod względem przemiany głównego bohatera bardziej podobał mi się „Do utraty sił”. Jednak przywiązanie do kultowej marki dodaje tej produkcji kilka punktów.
Tekst: Dawid Muszyński
+ Rocky, Rocky, Rocky, Rocky!!!!
+ dobrze dobrana ścieżka dźwiękowa
+ Sekwencje walk bokserskich
- niepotrzebne sceny miłosne
- trochę przydługi
Ocena: 8 /10
Przeczytaj również
Komentarze (49)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych