Assassin's Creed Movie: recenzja filmu. Źle dobrane proporcje
Assassin's Creed to już tak duża marka, że nie powinien nikogo dziwić fakt, iż w końcu sięgnęło po nią Hollywood. Ja dziwię się, że zrobiło to tak późno.
Lepiej późno niż wcale? Nie do końca. Znów bowiem zaprzepaszczono szanse na to, by fani doczekali się filmu godnego growego pierwowzoru. Co gorsza "niefani" również mogą poczuć się niedopieszczeni i zagubieni. Ale nie wyprzedzajmy faktów. Producenci Assassin's Creed nie wykorzystali żadnego znanego bohatera uniwersum, więc zapomnijcie o tym, że na ekranie zobaczycie Desmonda czy Ezio Auditore. Mamy do czynienia z wrzuceniem zupełnie nowej postaci w świat znany z gier. Na pierwszy plan wskakuje więc niejaki Callum Lynch (Michael Fassbender), recydywista skazany za dokonane zbrodnie na karę śmierci. Po egzekucji Callum nie idzie jednak do nieba, lecz budzi się w siedzibie znanego nam doskonale Abstergo kierowanego przez tajemniczego Rikkina (Jeremy Irons). Dzięki technologii stworzonej przez jego uroczą córkę Sofie (Marion Cotillard), Callum zostaje podłączony do Animusa, specjalnej maszyny, która wykorzystując DNA "pacjenta" pozwala doświadczyć mu wspomnień przodków. W przypadku Calluma nie byle kogo, bo asasyna Aguilara żyjącego w czasach hiszpańskiej inkwizycji. Ten rzekomo wie, gdzie znajduje się "jabłko edenu", artefakt pozwalający kontrolować ludzką wolę. A stąd niedaleko już do przejęcia kontroli nad światem (słyszycie ten dziki śmiech odbijający się echem od ścian?).
Słynny Animus różni się od tego z czym mamy do czynienia w grach. Zamiast stołu z aparaturą mamy coś na wzór ogromnych mechanicznych szczypcy, które chwytają pacjenta i pozwalają na pełną swobodę ruchów, gdy ten przenosi się wspomnieniami do czasów swoich przodków. Co więcej, przed podłączeniem do Animusa badanym zakładane są słynne rękawice z ostrzami używane przez Asasynów. Jak dla mnie zbędny zabieg, który jest po prostu zbyt dosłowny. Inna sprawa, że jest to chyba jedyna oryginalna wizja w filmie różniąca się znacząco od tego, z czym mamy do czynienia w grze. I ma to przez chwilę swój urok nasuwając skojarzenia z filmami takimi jak Matrix.
Problem w tym, że widz zupełnie nie angażuje się w losy Calluma. Fassbender cierpi i robi co może, żebyśmy spróbowali wczuć się w odgrywaną przez niego rolę, ale dostaje za mało antenowego czasu. Jego historia oraz rozwój wydają się mało wiarygodne i wręcz naiwne. Pozostałe postacie są nam już zupełnie obojętnie w czym skutecznie pomagają drewniane dialogi i czerstwe jak reklamy Playa żarty. Szkoda, bo przecież w obsadzie znalazły się takie gwiazdy jak Marion Cotillard, Jeremy Irons, Brendan Gleeson czy choćby Michael Kenneth Williams, znany ze świetnej roli w serialu "Długa Noc".
Dla fana serii gier scenariusz od początku do końca jest prosty do przewidzenia i nie oferuje praktycznie żadnego zwrotu akcji. Od razu wiemy kto będzie dobry, a kto zły i w jakim kierunku to wszystko zmierza. Z kolei dla niedzielnego widza masa skrótów myślowych może powodować niezrozumienie niektórych kwestii i zasad panujących w uniwersum. W sumie nie wiem więc dla kogo jest to film - nie sprawdza się ani jako blockbuster dla pożeraczy popcornu, ani produkcja dla wiernych fanów. Producenci chcieli chyba usmażyć dwie pieczenie na jednym ogniu, ale zapomnieli rozpalić grilla. Gdyby obraz utrzymał tempo narracji z pierwszych piętnastu minut wyszedłbym z kina zachwycony, jednak im dalej w las, tym bardziej czujemy się zawiedzeni.
Nie uważam jednak, że film jest katastrofą. W żadnym wypadku. Produkcja błyszczy głównie wtedy, gdy przenosimy się do XV-wiecznej Hiszpanii. Efektowne ujęcia kamery, przepiękne panoramy miasta nawiązujące stylistyką do synchronizacji punktów widokowych w grze, dynamiczne sekwencje parkourowe, gonitwy po dachach, pościgi konne, ujęcia rodem z FPP, brutalne finishery (choć nie tak brutalne jak w grach), czy słynne skoki wiary, naprawdę mogą się podobać, bo montaż, muzyka i efekty specjalne stoją na wysokim poziomie. Sam Fassbender dobrze prezentuje się w roli skrytobójcy w kapturze, o co mocno się obawiałem. I w sumie choćby dla tych sekwencji warto film zobaczyć. Stonowana, ponuro-renesansowa kolorystyka buduje klimat, a sceny kostiumowe pozwalają nam na trochę zapomnieć o marnym scenariuszu. Nic dziwnego, w końcu Justin Kurzel, reżyser filmowego Asasyna, podobnych zabiegów użył w niezłym "Makbecie", gdzie zresztą również mogliśmy podziwiać duet Michael Fassbender & Marion Cotillard.
Niestety, gdy akcja wracała do czasów obecnych, modliłem się o to, by główny bohater jak najszybciej wrócił do Animusa. Budowanie relacji między bohaterami idzie bowiem jak krew z nosa, a jedynym antidotum na nudę są właśnie sceny akcji. Szkoda, że producenci zachwiali ład panujący w kolejnych odsłonach gry. W produkcjach Ubisoftu przede wszystkim śledzimy losy przodków głównego bohatera cofając się do zamierzchłych czasów i tylko czasami wracając do teraźniejszości. W filmie proporcje te odwrócono, co finalnie po prostu się nie sprawdziło.
Paradoksalnie film nie jest tak słaby, by go odradzić, ani na tyle dobry, by go polecić. Wprawdzie krytycy filmowi nie pozostawili na nim suchej nitki, ale jak to powiedziała po seansie moja narzeczona – „nie taki wilk straszny, jak go malują”.
Atuty
- Klimat w scenach z czasów inkwizycji
- Kostiumy i piękne widoki
- Sekwencje wspinaczkowe
- Nawiązania do gier
Wady
- Brak chemii między widzem a postaciami
- Prosty i dziurawy scenariusz
- Za dużo nużących czasów współczesnych
- Zmarnowany potencjał aktorski
Za mało piętnastowiecznej Hiszpanii, za dużo czasów współczesnych. Świetne sceny akcji przegrywają z przewidywalnym scenariuszem i płytkimi postaciami.
Przeczytaj również
Komentarze (57)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych