Resident Evil: Ostatni rozdział - recenzja filmu. Oby rzeczywiście ostatni rozdział
Filmowa seria Resident Evil jaka jest, każdy widzi – od bardzo dawna śmierdzi trupem. Na dobrą sprawę bez bólu zębów dało się obejrzeć chyba tylko pierwszą część, chociaż osobiście lubię jeszcze Zagładę, gdyż rozgrywa się w postapokaliptycznym świecie.
W końcu chyba nawet osoba odpowiedzialna za większość epizodów, Paul W.S. Anderson, doszła do wniosku, że są jakieś granice, dlatego też większość znaków na niebie i ziemi wskazuje, że Ostatni rozdział rzeczywiście będzie pożegnaniem z Alice. Oby.
Jeśli ktoś nie pamięta, co działo się w poprzednich pięciu częściach i nie jest masochistą urządzającym sobie ich maraton dla przypomnienia, to nic nie szkodzi. Na początku widz dostaje bowiem sekwencję streszczającą całą historię, więc de facto nawet jak dla kogoś przygoda z Resident Evil zacznie się od tego filmu, nie będzie czuć się zagubiony. Na marginesie warto dodać, że ten kilkunastominutowy fragment jest doskonałym streszczeniem i zdaje się pomijać niepotrzebne kwestie, dzięki czemu można zastanowić się nad swoim życiem – w końcu zaznajomieni ze wszystkimi epizodami stracili nie tylko 480 cennych minut, ale i zapewne kilkadziesiąt złotych wydanych na bilety. Rzadko się zdarza, że twórcy tak jawnie mówią odbiorcy „mamy cię, frajerze!”, warto to docenić.
Ile zarobiły już filmy na podstawie Resident Evil?
No, ale dobrze. O czym tym razem traktuje fabuła? Otóż Alice dostaje poufną informację i to nie od byle kogo, bo od samej Czerwonej Królowej, jednej z głównych antagonistek serii, że złowroga korporacja Umbrella planuje dokończyć dzieła zniszczenia i wybić wszystkich pozostałych ocalałych. W swojej siedzibie, Ulu, przechowuje jednak antidotum (trudno zrozumieć, dlaczego używa się tego słowa), które jest w stanie zniszczyć każdego nieumarłego i ocalić ludzkość. Nie trudno się domyślić, że Alice wyruszy do Raccoon City.
Ostatni rozdział najczęściej odwołuje się do pierwszej połowy serii Resident Evil, co nie jest złym zabiegiem. Po pierwsze, znów rzecz rozgrywa się w zrujnowanych krajobrazach: o wodę i inne przydatne zasoby trudno, są nawet ruiny Białego Domu (czyżby przepowiednia dotycząca prezydenta Trumpa?). Po drugie, wraz z Alice wracamy do dobrze znanego nam Ula. Chociaż już sam pomysł, by wszystko skończyło się tam, gdzie się zaczęło jest niesamowicie banalny, przyznać muszę, że całkiem fajnie było wrócić na stare śmieci. Czy są jeszcze jakieś zalety? Hmm, tak – film ma całkiem przyzwoite tempo, więc trudno powiedzieć, że jest męczący. Inna sprawa, że nie spodziewałem się porządnej rozrywki, wiedziałem co mnie czeka i może to mnie uodporniło.
Nie zmienia to jednak faktu, że patrząc na Ostatni rozdział pod kątem czysto technicznym – już pal licho idiotyzmy i absurdy scenariuszowe – jest to doskonały przykład, gdy połączone siły kompletnych beztalenci skutkują prawdziwym koszmarem. Akcji jest tu niby mnóstwo, co chwila ktoś z kimś walczy, ktoś do kogoś (głównie do zombie oczywiście) strzela, coś wybucha, są pościgi samochodowe, motorowe, piesze: do wyboru do koloru. Nie umiem jednak stwierdzić, czy jest to dobra akcja, ponieważ zdecydowana większość scen jest tak fatalnie zmontowana, że zwyczajnie nie widać, co się dzieje na ekranie. Efekt ten pogłębia się, gdy robi się ciemniej, wtedy już w ogóle nie da się połapać, kto jest kim i czy czasem nie „kibicujemy” umarlakowi.
Celowo napisałem przedostatnie słowo w cudzysłowie, bo żeby przejmować się losem postaci, musiałyby się one w filmie pojawić. W przypadku Ostatniego rozdziału trudno nawet powiedzieć, że bohaterowie są jednowymiarowi, tak niewiele jestem w stanie powiedzieć o każdym z nich. W sumie więc to, czy ktoś ginął, czy przechodził do następnego etapu obchodziło mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg (a już tegoroczny mam w nosie). Nie muszę chyba dodawać, że aktorstwo jest na żenującym poziomie. Najbardziej w tym wszystkim szkoda mi Ruby Rose, która w Orange is the New Black stworzyła ciekawą rolę, jednak jej kolejne wybory nie zwiastują spektakularnej kariery.
Na domiar złego film obfituje w koszmarne dialogi, z których na pierwszym planie są pomysły głównego złego, doktora Isaacsa, chcącego oczyścić naszą planetę z nadprogramowej liczby ludzi, tak jak (jakoby) zrobił to potop w Biblii. W ogóle momentami Ostatni rozdział próbuje chyba szmuglować przemyślenia na temat władzy, chciwości i innych tego typu rzeczy. Robi to jednak w taki sposób, że w porównaniu z nimi dylematy postaci z The Walking Dead brzmią jak wyżyny filozofii i psychologii.
Długo można by jeszcze się znęcać nad najnowszym dziełem Paula W.S. Andersona, ale po co kopać leżącego? Najgorsze w tym wszystkim jest to, że końcówka zostawia furtkę do tego, by ewentualnie nakręcić kolejną kontynuację. Reżyser zachowuje się zatem, jak rasowy polityk: niby coś obiecuje, ale szybko może się okazać, że za chwilę znów będzie próbował naciągnąć nas na grubą kasę.
Atuty
- Przyzwoite tempo
- Postapokaliptyczna sceneria
- Jest nadzieja, że to koniec.
Wady
- Wszystko inne, na czele z groźbą, że to jednak nie koniec.
Nie wydawajcie pieniędzy na bilet. Może jak twórcy nie zarobią, naprawdę nie będą próbowali ożywić tego śmierdzącego trupa.
Przeczytaj również
Komentarze (53)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych