Król Artur: Legenda miecza – recenzja filmu
Guy Ritchie nie zawsze tworzył udane filmy – chociażby jego ostatnie dzieło, Kryptonim U.N.C.L.E. dość mocno mnie rozczarowało. Kiedy usłyszałem, że reżyser ten bierze na warsztat legendę o Królu Arturze nie wiedziałem, co myśleć. Z jednej strony miałem obawy, z drugiej pamiętałem, że odświeżenie legendy Sherlocka Holmesa wyszło mu bardzo dobrze. Na szczęście tak samo jest z Królem Arturem.
Przez lata panował pokój między magami i zwykłymi ludźmi. Jednak zły czarnoksiężnik Mordred postanawia podporządkować sobie cały świat, a ostatnim bastionem jest Camelot. Rządzącemu nim Uterowi Pendragonowi udaje się pokonać przeciwnika, ale zostaje zdradzony przez brata, Vortigerna, który przejmuje władzę w królestwie. Z rzezi uchodzi jednak syn Utera, Artur: po latach wyjmie z kamienia magiczny miecz Excalibur i zawalczy o utracone dziedzictwo.
Legendę o Królu Arturze każdy chyba zna. Guy Ritchie nie trzyma się jej jednak kurczowo, różne rzeczy zmieniając, pomijając lub dodając. Przykładowo Merlin jest tu tylko ledwie wspominany w rozmowach, zaś Arturowi pomaga czarodziejka potrafiąca kontrolować – niekiedy ogromne – zwierzęta. Nie stanowi to jednak żadnego problemu, Król Artur: Legenda miecza to po prostu film przygodowy, dziejący się w znanym widzowi świecie. Jest tu jednak nie tylko fantastyka, ale też typowe dla Ritchiego elementy jego filmów gangsterskich. Artur wraz z kompanią bez problemu odnaleźliby się też w Przekręcie lub Rock’and’Rolli. Z kolei scena, w której Artur opowiada jednemu z gwardzistów Vortigerna pewną historię mocno przypomina patent zastosowany w Ant-Manie. Król Artur: Legenda miecza jest zatem gatunkową hybrydą, ładnie jednak się to wszystko ze sobą łączy, tym bardziej, że reżyser pewną ręką prowadzi wciągającą i emocjonującą fabułę.
Oczywiście nie ma co liczyć na wielkie przemyślenia, ale i nie są one potrzebne. Siłą napędową filmu są jego bohaterowie. Artur w zaskakująco dobrym wykonaniu Charliego Hunnama jest pewnym siebie, wygadanym i bystrym cwaniakiem, którego zwyczajnie nie da się nie lubić. Jednocześnie początkowo nie chce on wcale z nikim walczyć, wolałby mieć święty spokój, a gdy jego towarzysze zaczynają przez niego cierpieć, tym bardziej odrzuca chęć zostania królem. Ale może właśnie dlatego, że nie jest w stanie godzić się na cierpienie najbliższych zasługuje, by tym władcą zostać? Często narzekam w recenzjach, że nie mam za kim iść podczas seansu. Za Arturem idę jednak w ciemno i z prawdziwą przyjemnością. Równie dobry jest Jude Law jako Vortigern. Niby to zwykłe wcielenie całkowitego zła, które nie cofnie się przed niczym, ale jednak aktorowi udaje się sprawić, że nie jest to całkowicie odrażająca i nudna postać. Drugi plan prezentuje się imponująco, tym bardziej, że zasiedlony jest przez aktorów znanych a to z Gladiatora, a to z seriali takich, jak Gra o Tron i Utopia.
A wszystko to zrealizowane jest wspaniale pod kątem wizualno-dźwiękowym. Podobała mi się zwłaszcza muzyka: łącząca starodawne nuty z bardziej współczesnymi kompozycjami, energetyczna i świetnie niosąca kolejne sceny. Do zdjęć również nie można mieć zastrzeżeń – jest klimatycznie, brudno i ponuro.
Wiele osób będzie się pewnie czepiać, że Król Artur: Legenda miecza przypomina grę komputerową (zwłaszcza pod koniec, gdy dochodzi do finałowego starcia dwóch bohaterów). To prawda. Tylko, co z tego, skoro to bardzo dobrze nakręcona i stylowa gra, a przy okazji porządna rozrywka?
Atuty
- Bohaterowie;
- Strona wizualno-dźwiękowa;
- Tempo i energia
Wady
- Niekiedy za bardzo przypomina grę komputerową;
- Nie każdy będzie zadowolony z takiego przerobienia legendy o Królu Arturze
Król Artur: Legenda miecza jest pozytywnym zaskoczeniem. Ciekawie odświeża legendę i dostarcza znakomitej rozrywki.
Przeczytaj również
Komentarze (24)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych