Detroit: Become Human - dlaczego gry traktowane są jako medium skłaniające do bicia dzieci
Detroit: Become Human jest jednym z najbardziej oczekiwanych exclusive’ów na PlayStation 4, jednak nieoczekiwanie, pomimo wysokiej jakości gry, zawisł nad nią cień. Przedstawiciele polityki i organizacji charytatywnych wywierają presję na Sony w celu wycofania bądź ocenzurowania gry.
Wojtek już pisał o reakcji na jedną ze scen Detroit: Become Human, ale nie każdy czyta newsy i pewnie wielu z Was zastanawia się, o co w ogóle chodzi, co takiego się stało, że nagle zrobiło się takie zamieszanie wokół gry, która powinna co prawda budzić emocje, jako że jest to projekt artystyczny, tak więc oczywistym jest, że ma powodować poruszenie – ale innego rodzaju. Na pewno nie takie, jakie wywołali przedstawiciele organizacji charytatywnych czy świata polityki. Zapewne nie tego David Cage się spodziewał. Pozostaje pytanie, czy i na ile Sony ugnie się pod ciężarem nieprzychylnych opinii. Raczej tego nie zrobi, z wielu różnych powodów. Jednak bardziej interesującą kwestią jest to, co na to wszystko inne studia i wydawcy. Czy widząc tego typu aferę, będą się na przyszłość starać nie iść w tematykę mogącą wzbudzić kontrowersje? Warto może dokładnie przypomnieć, o co dokładnie tutaj poszło. Najlepiej sami sprawdźcie poniższy fragment rozgrywki odnoszący się do „przemocy domowej” (jak to ładnie ujęli krytyczni działacze polityczno-społeczni):
Rzekome bagatelizowanie przemocy domowej
Nie ma sensu analizować tego filmiku, ot, dla mnie gameplay jak gameplay. Ale spójrzcie, jak rzecz została zinterpretowana przez niektóre osoby (cytaty pochodzą z newsa Wojtka):
„Zupełnie niewłaściwe jest, by przemoc domowa była częścią gry wideo bez względu na motywację. Przemoc domowa nie jest grą, to po prostu ją bagatelizuje.”
W ten sposób wypowiedział się Damian Collins, który jest przewodniczącym ciała zwącego się Komisja Kultury, Mediów i Sektora Sportu. Wtórowała mu Esther Rantzen, która założyła organizację charytatywną „Childline”:
„Nigdy nie chcemy, aby ktokolwiek wierzył, że bicie dziecka na śmierć pasem jest rzeczą rozrywki. Nigdy nie należy tego trywializować ani zamieniać w grę. Apeluję do Sony Interactive Entertainment o ponowne przemyślenie i wycofanie tej gry, a przynajmniej o usunięcie sceny, w której życie wirtualnego dziecka jest zagrożone. Jeśli tego nie zrobicie, prawdziwe dzieci mogą cierpieć”.
Te wypowiedzi są zwyczajnie tak głupie, że aż nie zasługują na komentarz. W pierwszym odruchu nie miałem zamiaru zaprzątać sobie nimi głowy. Nie mogłem jednak o nich zapomnieć. Pierwszy powód jest taki, że od razu przypomniały mi się szalone lata 90., kiedy codziennie gdzieś czytałem o tym, jakim złem są gry wideo i nasłuchać się wiele od ludzi też musiałem. Z dzisiejszego punktu widzenia trudno zrozumieć, jak bardzo gry były wtedy hejtowane. Możliwe, że większość z Was nawet o tym zapomniała, jaka że już od dobrych kilku lat, jak nie dłużej, granie jest nie tylko czymś pozytywnym, ale w pewnych wypadkach nawet i mile widzianym, by np. odnaleźć się w towarzystwie. W dobrym tonie stało się mieć jakieś pojęcie chociaż o takim np. Call of Duty – tym bardziej, że ten temat przewija się choćby w filmach, gdzie protagoniści często spędzają swój wolny czas na graniu, a nawet jeśli nie jest to pokazane, to przewija się w dialogach, np. w żartach czy nawiązaniach do rzeczonego CoD-a. Oczywiście, nie zdarza się to nie wiadomo jak często, ale kiedyś było nie do pomyślenia, albo jak już było przedstawiane to w negatywnym świetle. Skoro już przy filmach jesteśmy, to przecież w kinie przed seansem właściwym oglądamy reklamy Switcha i Mario. Zaś w centrum Warszawy mamy wielki billboard przedstawiający konsolę Nintendo wraz z Marianem prezentującym swe najnowsze przygody.
Powyższe nie ma na celu nic innego prócz tego, co zostało wspomniane: gry stały się już od jakiegoś czasu częścią popkultury i życia pełną gębą. Dziwi więc taka a nie inna reakcja pewnych osób, które z racji zajmowanych stanowisk szczególnie powinny ważyć słowa i nie epatować wypowiedziami, których nie można nazwać inaczej niż bezdennie głupimi. Nie bez winy są tu brytyjscy dziennikarze, którzy najwyraźniej w poszukiwaniu sensacji pokazali swoim polityczno-społecznym przedstawicielom „kontrowersyjny” materiał, za nic mając fakt, że tego typu osoby nie mają pojęcia o gamingu. A także o tym, kto i dlaczego kupuje gry pokroju Detroit: Become Human.
Przyczyna hejtu
Pierwsze skojarzenie u graczy jest proste: ci ludzie odmawiają grom prawa bycia dziedziną sztuki i poruszania ważkich problemów, tych samych, którymi zajmują się pisarze i filmowcy. Prawda. W dodatku najwyraźniej suponują, że odbiorcy gier, niezależnie od ich wieku, są tak niedojrzali, że nie powinni mieć styczności z pewnymi treściami, gdyż może ich to zdemoralizować, w domyśle – skłonić do przemocy wobec dzieci w prawdziwym świecie, w życiu. Zresztą przyjrzyjmy się jeszcze raz pierwszemu cytatowi:
„Zupełnie niewłaściwe jest, by przemoc domowa była częścią gry wideo bez względu na motywację. Przemoc domowa nie jest grą, to po prostu ją bagatelizuje.”
Kluczowe słowa to „bez względu na motywację”. Czyli ów pan, Damian Collins, przewodniczący komisji ds. między innymi, uwaga!, KULTURY i MEDIÓW, najwyraźniej zdaje sobie sprawę z artystycznych założeń Davida Cage’a, ale po prostu odbiera mu, i nie tylko jemu zresztą, prawo do wypowiadania się na temat problemów życia codziennego. Dlaczego? A bo tak sobie, uzasadnienia oczywiście nie ma. Pardon – chyba, że za takowe uznać kolejne słowa „przemoc domowa nie jest grą”. Czyli nie jest zabawą. A gry to przecież zabawa, jak wie każdy inteligentny (inaczej) ważniak z kijem w zadzie pokroju Collinsa. Chyba tutaj leży pies pogrzebany. Nie jest ważna motywacja, talent twórców, wartość artystyczna danego dzieła – gry to zabawa i koniec kropka, bo tak mówi pan Collins. Wartość scenariusza jest nieistotna, budowa charakterów postaci też, problematyka to kwestia drugorzędna – bo gra jest grą i zawsze będzie grą, czyli czymś niebędącym dziełem artystycznym. A dlaczego nie może być dziełem? Bo jest grą. I tak w koło Macieju, głową w mur. To walka z wiatrakami. Z takimi ludźmi nie da się rozmawiać na racjonalne argumenty. To jest zwykły „rasizm” kulturowy, dyskryminacja interaktywnej formy przekazu. Nie może być czym innym traktowanie jednego medium w uprzywilejowany sposób, a innego w zgoła inny, z góry negatywny. Nawet gdyby zrealizować dwa IDENTYCZNE scenariusze (fabuły) artystyczne, z których jeden byłby filmem, a drugi grą, to o oczywiście ludzie pokroju Collinsa ogłosiliby taki film arcydziełem, a grę by bojkotowali „argumentami” pokroju „tego i tego nie powinno tu być, bo to gra”, za nic mając fakt, że przed chwilą przyklaskiwali temu, tyle że oglądając film. Dawno już wyrosłem z bronienia gier i przesadnego wczuwania się w pewne wydarzenia związane z naszą branżą, ale na takie podejście brak mi słów – od razu na myśl przychodzi utwór WWO pt. „Każdy ponad każdym”.
Przyjrzyjmy się też na chwilkę drugiej wypowiedzi, tej autorstwa pani Esther Rantzen:
„Nigdy nie chcemy, aby ktokolwiek wierzył, że bicie dziecka na śmierć pasem jest rzeczą rozrywki. Nigdy nie należy tego trywializować ani zamieniać w grę. Apeluję do Sony Interactive Entertainment o ponowne przemyślenie i wycofanie tej gry, a przynajmniej o usunięcie sceny, w której życie wirtualnego dziecka jest zagrożone. Jeśli tego nie zrobicie, prawdziwe dzieci mogą cierpieć”.
Przeanalizujmy pokrótce tę wypowiedź. Dwa pierwsze zdania to w zasadzie powtórka z „logiki” myślenia wyżej wspomnianego pana polityka od KULTURY. Trzecie zdanie to śmieszny i naiwny apel świadczący o kompletnym oderwaniu od rzeczywistości. Pojawiły się opinie, że pani ta chciała się wylansować na fali popularności i zainteresowania Detroit: Become Human, ale ja uważam, że jest zwyczajnie pusta i naprawdę nie ma się co tutaj doszukiwać drugiego dna. Ale szczególnie „rewelacyjne” wydaje mi się ostatnie zdanie tej wypowiedzi: „jeżeli tego nie zrobicie, prawdziwe dzieci mogą cierpieć”. No to pani Rantzen posunęła się o jedną martwą szarą komórkę za daleko. Są tu tylko dwie możliwości: nasza „Dear Esther” sugeruje tutaj, że w tytuły takie jak nadchodząca produkcja studia Quantic Dream grają nieletni, a w zasadzie jeszcze gorzej, bo dzieci, i te, dorosnąwszy, kierując się fatalnymi nawykami wyniesionymi z gier wideo zaczną tłuc swoje własne pociechy. Nie wiem jednak, czy to nie zbyt skomplikowane jak na nią. Bardziej prawdopodobna wydaje mi się druga możliwość: założycielka organizacji charytatywnej „Childline” zdaje sobie sprawę, że tego typu produkcje jak Detroit: Become Human kupują dorosłe osoby, i suponuje, że obcowanie z nowym dziełem Davida Cage’a zrobi ludziom (pewnie „oczywiście” mężczyznom – samiec Twój wróg!) pranie mózgu, w konsekwencji powodując ich znęcanie się nad dziećmi. To już jest tak głupie, że już w ogóle nie wymaga żadnego komentarza… Tylko czy ja nie od początku o tym mówię? No tak… Ale tak serio – jak bardzo pustym, naiwnym, oderwanym od rzeczywistości i w ogóle żyjącym w obłokach trzeba być, aby wierzyć, że kontakt ze sztuką może nakłonić do przyjęcia jakichś zachowań, zmiany światopoglądu etc? Że tak na co dzień tatusiowie nie uderzą dziecka, a po zagraniu w nowy tytuł Cage’a co najmniej zleją je pasem, o ile nie zatłuką na śmierć? Ale zaraz, wróć – przecież gry nie są sztuką. Najwyraźniej filmy czy literatura zdaniem tej samozwańczej obrończyni uciśnionych nie mogą skłonić do zachowań społecznie nieakceptowanych i szkodliwych. A gry już tak. A dlaczego? Bo są grami. Aha. I wszystko jasne.
Zakłamane „autorytety”
W całej tej aferze najbardziej dziwi mnie chyba nie to wszystko, co opisałem powyżej, ale pewna jednokierunkowość myślenia, na zasadzie, że „gry są złem i takie są fakty, a jeśli po przeanalizowaniu faktów mówią one co innego – tym gorzej dla faktów”. Czyli dajcie mi człowieka, a znajdę na niego paragraf. Dowodem na to jest prosty fakt: przecież w rzeczonym fragmencie gameplayu, o który się tutaj cały czas rozchodzi, gracz nie ma żadnej możliwości skrzywdzenia dziecka. Nie może go uderzyć czy zrobić mu krzywdę w jakikolwiek inny sposób. Jedynym, jak można zaszkodzić dziecku, jest zaniechanie jakiejkolwiek reakcji, gdy ojciec dziewczynki ją bije. Ale nie czarujmy się – tak się zachowuje większość ludzi w codziennym życiu. Jest przyzwolenie na przemoc domową. Ludzie przechodzą nad tym do porządku dziennego. To jest dopiero prawdziwe, jak to określił cytowany Collins, „bagatelizowanie” problemu, nie zaś fakt, że się zagra w ambitną produkcję, która – swoją drogą – jeśli już, to walczy z przemocą domową, a nie do niej zachęca. W całej sprawie „zapomniano” bowiem wygodnie o najistotniejszym fakcie: przecież w Detroit: Become Human można podejmować wybory, tak samo we fragmencie, o który się tutaj wszystkim rozchodzi. Jak można pomijać fakt, że androidka z trailera może powstrzymać wyrodnego ojca i ocalić dziecko? Na tej samej zasadzie, jaką kierują się wyżej cytowani „znawcy”, można głosić propagandę, że oto nowa gra Davida Cage’a uczy ludzi pomocy bliźnim, zwłaszcza dzieciom i walczy z przemocą domową. To nawet byłoby dużo bardziej bliższe prawdy niż sensacyjne wymysły pana polityka i pani od działalności charytatywnej; wróć – to byłoby w sumie jedyną prawdą, bo oszczerstwa wyżej wymienionej dwójki są… no właśnie, kłamstwami i oszczerstwami. Świadczą też o niskim poziomie inteligencji „elit”, ich elementarnym braku wiedzy co do tego, jak funkcjonuje sztuka, co nią jest i co jej wolno. Cała ta dyskusja i afera miałyby jakiś minimalny sens, gdyby postać sterowana przez gracza krzywdziła dziecko, coś na zasadzie słynnej sceny tortur z GTA 5. Jednak nawet wtedy dyskusja byłaby zbyteczna – takie sceny mają miejsce i w literaturze i w filmie, tak naprawdę dlaczego nie miałoby ich być w grach? Sztuka się rządzi po prostu swoim prawami, a zamieszczenie w niej czegokolwiek nie ma absolutnie nic wspólnego z popieraniem czy negowaniem pewnych zjawisk (choć oczywiście są wyjątki, jednak dobry artysta pokazuje problem, nie zaś staje po jednej ze stron). Warto o tym pamiętać przed wywołaniem kolejnej gównoburzy.
Przeczytaj również
Komentarze (28)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych