41 dni nadziei – recenzja filmu. Młodzi ludzie i morze
Baltasar Kormakur, islandzki reżyser, do tej pory radził sobie w Hollywood całkiem nieźle. Zarówno Kontrabanda, jak i Agenci byli solidnymi filmami akcji, o Everest – którego wciąż nie miałem okazji obejrzeć – również słyszałem dobre rzeczy. Tym większa szkoda, że jego najnowszy film, 41 dnia nadziei, muszę określić jako zmarnowany potencjał.
Film został nakręcony na podstawie prawdziwej historii. Tami i Richard są ludźmi, którzy nie potrafią usiedzieć w jednym miejscu, wciąż chcą gdzieś podróżować, odkrywać, poznawać coś nowego. Nic dziwnego, że gdy tylko się poznają, od razu przypadną sobie do gustu. Niedługo potem Richard dostanie propozycję, by za bardzo dobre wynagrodzenie (10 tys. dolarów plus bilety lotnicze) odstawić do Kalifornii jacht znajomych. Oboje wyruszają na wyprawę, jednak nie wiedzą, że wkrótce trafią w sam środek ogromnego sztormu.
41 dni nadziei stosuje znany zabieg narracyjny, polegający na przeskokach w czasie i przestrzeni. W ten sposób dramatyczne (przynajmniej w założeniu) sceny walki o przetrwanie kontrastowane są z opowieścią o rodzącym się uczuciu między dwojgiem ludzi. Nie jest to zły pomysł, co jednak nie zmienia faktu, że niezbyt dobrze działa. Wynika to chociażby z tego, że między grającymi główne role Shailene Woodley i Samem Claflinem nie ma w ogóle żadnej chemii. O obojgu widz dowiaduje się tylko podstawowych rzeczy, więc trudno znaleźć powód, dla którego mieliby się oni w sobie bardzo szybko zakochać. Słaby jest zwłaszcza Claflin, który nie pokazuje nic, czego nie można było zobaczyć w poprzednich produkcjach z jego udziałem. Woodley, jako że jest o wiele bardziej utalentowana od swojego kolegi, stara się jak może i to w sumie na jej barkach spoczywa film, gdyż Richard przez dużą część czasu jest poważnie ranny. Niestety nie udało się jej (a także Kormakurowi) wzbudzić we mnie żadnych większych emocji. Nie ma tu odpowiedniego napięcia, a dla filmu, którego stawką ma być przetrwanie w skrajnie niesprzyjających warunkach jest to po prostu zabójcze. Przez cały film było mi całkowicie obojętne, czy Tami i Richard przeżyją.
Największą zatem zaletą 41 dni nadziei są zdjęcia. Nie powinno to dziwić, bo Robert Richardson to spec jakich mało. Dlatego też wszystko, co się dzieje jest nakręcone idealnie. Sceny, w których oglądamy rozwijającą się znajomość bohaterów są ciepłe, pełne słońca, uśmiechu i żywych, pozytywnych kolorów. Z kolei gdy oboje znajdują się sami na łódce oddalonej wiele mil morskich od jakiegokolwiek lądu, widz będzie mógł podziwiać majestat oceanu. Szkoda, że zabrakło trochę reżyserskiej werwy, by wykorzystać okazję na nakręcenie – może i jednego z wielu – dzieła ukazującego potęgę natury i desperacką walkę człowieka o przeżycie. W tej kategorii znaleźć można o wiele lepsze filmy niż 41 dni nadziei.
Zamiast tego Kormakur oferuje dość tanie próby wzruszenia i wyciskania łez, na czele z jednym całkowicie oczywistym i przewidywalnym (do tego w zasadzie od pierwszych sekund filmu) rozwiązaniem fabularnym. Bardzo lubię Shailene Woodley i naprawdę chciałem polubić najnowszą produkcję z jej udziałem. Mimo najszczerszych chęci, nie udało mi się to.
Atuty
- Shailene Woodley
- Zdjęcia pokazujące majestat oceanu
Wady
- Brak napięcia = brak emocji
- Jedno oczywiste rozwiązanie fabularne
- Brak chemii między aktorami
41 dni nadziei niestety jest przykładem zmarnowanego potencjału. Mógł być trzymający w napięciu film o woli przetrwania, a zamiast tego widz dostał dość nudną produkcję.
Przeczytaj również
Komentarze (6)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych