Ant-Man i Osa – recenzja filmu. Przyjemny przerywnik
Tak, to już dwudziesty film należący do Kinowego Uniwersum Marvela. W niektórych kinach wciąż jeszcze można obejrzeć Avengers: Wojna bez granic, a tymczasem na ekranach pojawia się kontynuacja najmniejszego lub największego (zależy od momentu) superbohatera. Tym razem Ant-Man pojawia się w duecie z Osą.
Historia rozgrywa się jeszcze przed wydarzeniami z Wojny bez granic. Ant-Man, po tym jak pomagał Kapitanowi Ameryka w Berlinie podczas Wojny bohaterów, został osądzony i zmuszony do przebywania w areszcie domowym. Chociaż do końca kary zostało mu kilka dni wiadomo, że nie wszystko pójdzie zgodnie z planem. Starym znajomym, Hankowi Pymowi i jego córce, Hope przyda się bowiem pomoc Ant-Mana.
Jeśli ktoś z Was nie lubi Marvela, to na tym etapie nie ma chyba żadnego sensu przekonywać, że wytwórnia ta ma dużo do zaoferowania. Ant-Man i Osa jest ulepiony z tych samych elementów, co większość produkcji uniwersum. Podobnie jak część pierwsza stanowiła oddech po Czasie Ultrona, tak kontynuacja jest przyjemnym przerywnikiem między trzecim i czwartym epizodem przygód Avengersów. Ma być szybko, ma być kolorowo, ma być zabawnie. I jest. Ant-Man i Osa to zresztą film, jeśli chodzi o stawkę wydarzeń jednocześnie kameralny i szalenie istotny. Przynajmniej dla bohaterów. Po tym, jak Scott Lang znalazł się w wymiarze kwantowym i udało mu się wrócić, Hank i Hope planują misję ratunkową, z nadzieją, że gdzieś tam wciąż żyje ich, odpowiednio, żona i matka. Jedna z antagonistek, Duch, również ma bardzo osobiste motywacje. I chociaż są one w stu procentach zrozumiałe, postać ta dołącza – wraz z handlarzem trefnym towarem, Sonnym Burchem – do całkiem sporego panteonu nudnych czarnych charakterów Marvela.
Na całe szczęście przeciwwagę dla nich stanowi znakomita grupa głównych bohaterów. Paul Rudd, Evangeline Lilly, Michael Douglas i Michael Pena są rewelacyjni osobno, ale jeszcze bardziej lśnią, gdy pojawiają się wspólnie. Między aktorami jest pełno świetnej, niewymuszonej chemii. Widać, że czują się dobrze w swoim towarzystwie, co – w połączeniu z charyzmą Rudda i Lilly – naprawdę procentuje. Bez problemu można kibicować, by wszystko poszło po ich myśli. Jest to tym łatwiejsze, że reżyserujący całość Peyton Reed doskonale trzyma tempo. Ant-Man i Osa pełny jest akcji, do tego zwykle nakręconej na wysokim poziomie. Może nie ma aż tylu zabaw zmianą perspektywy, co w pierwszej części, ale i tak pod tym kątem filmowi niczego zarzucić nie można. Przyczepić można by się ewentualnie do tego, że trochę za mało wykorzystany jest sam wymiar kwantowy, który – co przyznaje w którymś momencie jeden z bohaterów – jest rzeczywiście przepiękny. A całości, jak to zwykle u Marvela, towarzyszy duża dawka świetnego humoru, zarówno sytuacyjnego, jak i ukrytego w dialogach.
Dodajcie do tego jeszcze bardzo fajny drugi plan, na czele z rewelacyjnym agentem FBI Jimmym Woo oraz pojawiającym się w epizodycznej rólce Bobbym Cannavale. W efekcie otrzymacie to, czego można się było spodziewać: bardzo dobrą rozrywkę, która nie pozwoli nawet na chwilę nudy. Ant-Man i Osa to świetny film wakacyjny, umilający wspomniane oczekiwanie na to, co wydarzy się w kwietniu.
PS Uwagi a propos scen po napisach: Pierwsza jest ważna i po prostu nie da się jej zrozumieć bez znajomości Wojny bez granic. Drugą można spokojnie sobie odpuścić, zwłaszcza, że jej najważniejsza część została pokazana w trailerze.
Atuty
- Główni bohaterowie tworzą świetny zespół;
- Jak zwykle świetny humor;
- Dużo akcji, bardzo dobre tempo
Wady
- Dość nudni antagoniści;
- Trochę za mało wymiaru kwantowego
Ant-Man i Osa stanowią kolejną udaną produkcję Marvela. Jako wakacyjna rozrywka i przerywnik w oczekiwaniu na kontynuację Avengersów sprawdzają się znakomicie.
Przeczytaj również
Komentarze (29)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych