The Meg – recenzja filmu. Rekin na dopalaczach
Lato w pełni, nie ma więc co się dziwić, że w kinach rządzą przede wszystkim typowe dla tego okresu blockbustery. Najświeższym tego przykładem jest The Meg w reżyserii Jona Turteltauba. Znajomość jego wcześniejszych produkcji, a także fakt, że główną rolę gra Jason Statham od razu pozwalają zrozumieć, z jakiego typu filmem będzie się mieć do czynienia.
Gdzieś na Oceanie Spokojnym, niedaleko Chin jest wielka stacja badawcza. Naukowcy, finansowani przez pewnego miliardera, zamierzają sprawdzić teorię głoszącą, że to, co bierzemy za dno jest tak naprawdę tylko warstwą gazu, pod którą znajduje się wciąż nieodkryty świat. Okazuje się, że to prawda, jednak na tej głębokości żyje też megalodon, największy rekin w historii, o którym wszyscy myśleli, że dawno już wyginął. Na ratunek przybywa były wojskowy ekspert od nurkowania, Jonas Taylor.
Tak jak napisałem we wstępie – można z góry zakładać, czego spodziewać się po tego typu filmie. Najkrócej rzecz ujmując: nie ma co spodziewać się zbyt wiele sensu i pomysłowych rozwiązań fabularnych, ważniejsze wszak jest to, by było szybko i efektownie. I to się generalnie udaje. The Meg ma całkiem niezłe efekty specjalne, dobre tempo (chociaż jest to też film odrobinę za długi i gdyby przyciąć go o jakieś dziesięć minut, byłoby jeszcze lepiej), a momentami można nawet poczuć napięcie. Oczywiście jest pełen absurdów i głupot, ale – co warto docenić – twórcy doskonale o tym wiedzą i sami się tym bawią. Wyraźnie widać, że niektóre elementy zostały celowo wrzucone do tej produkcji, w ramach swoistego mrugnięcia okiem do widza. Taka samoświadomość wcale nie jest częsta w tego typu dziełach. A tutaj skutkuje nie raz i nie dwa salwami śmiechu. Tyle, że nie mają one na celu wyśmianie tego, co dzieje się na ekranie. To znacznie przyjemniejszy, sympatyczny śmiech. Innymi słowy już na starcie należy wyłączyć mózg, usiąść wygodnie i przez prawie dwie godziny oglądać, jak Jason Statham z sojusznikami stara się zabić ponad dwudziestometrowego rekina.
Są w sumie dwa większe problemy z The Meg. Pierwszy to średnio ciekawi bohaterowie. Jasne, wiadomo było, że nie ma co liczyć na skomplikowane portrety psychologiczne, bo ani nie ma tu na to miejsca, ani nie jest specjalnie potrzebne. Chociaż w sumie gdzieś w tle sygnalizowany jest wątek mówiący o tym, jak łatwo się moralizuje i oskarża innych o to, że jednych się uratowało, a innych zostawiło na śmierć, gdy samemu nie trzeba podejmować takich decyzji. Warto byłoby jednak sprawić, żeby postacie były sympatyczne i widz drżał chociaż odrobinę o ich los. A nie do końca tak jest. Jason Statham gra dokładnie tak samo jak zawsze, więc jeśli ktoś go specjalnie nie lubi, to może to być już nudne. Podobnie zresztą jest w przypadku Ruby Rose. Oni przynajmniej są jakkolwiek wyraziści, czego nie można powiedzieć o całej reszcie totalnie nijakich osób. Może z wyjątkiem Jacka Morrisa, bo grający go Rainn Wilson świetnie bawi się swoją rolą. Ale on jest niezbyt empatycznym i porządnym milionerem, więc w zasadzie jest prikaz, by życzyć mu śmierci. Drugim mankamentem jest kategoria wiekowa, na którą narzekał zresztą sam Statham. Bo rzeczywiście, z filmu wynika, że jedynymi istotami, które krwawią, gdy się je zjada są te żyjące w głębinach oceanów. Gdyby zrobić z tego krwawą jatkę, to myślę, że film byłby jeszcze lepszy.
Nie zmienia to faktu, że jeśli komuś doskwiera wakacyjna nuda, to The Meg jest całkiem niezłym sposobem na jej zabicie. O ile jesteście w stanie wyłączyć mózg i po prostu dobrze się bawić. W innym wypadku seans może być dla Was torturą. Warto jednak nie brać wszystkiego na poważnie.
Atuty
- Całkiem efektowne
- Samoświadomość
- Sporo humoru
Wady
- Trochę za długie
- Średnio ciekawi bohaterowie
- Kategoria wiekowa
The Meg jest dokładnie takie, jak można się było spodziewać. Czyli niesamowicie głupie, ale jeśli tylko wyłączy się mózg, można się świetnie bawić.
Przeczytaj również
Komentarze (28)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych