Ranker: 10 produkcji niezależnych, które powinny pojawić się na PS4
Kopalnia nowatorskich pomysłów, które ograniczony budżet rekompensują nietypowym podejściem. Sony stawia indyki w szeregu z dużymi grami, dostrzegając ich potencjał i wspierając niezależnych developerów. Które "perełki" pominęli, a mogłyby sprawdzić się na konsolach PlayStation?
Na PS3 Sony dostarczało gry indie dopiero wtedy, gdy odniosły sukces na PC. Niedawno wydany na PSN Minecraft kilka miesięcy temu dobił trzydziestu milionów sprzedanych kopii i nie zatrzymuje się na moment. Wraz z zapowiedzią PlayStation 4 mówiono o traktowaniu indyków na równi z dużymi tytułami, a niezależnych developerów Sony zobowiązało się wspierać i ułatwiać im wydawanie gier na nową konsolę.
Dziś większość najpopularniejszych pozycji odnajdziemy na PS Store lub doszukamy się zapowiedzi wydania odpowiedniego portu w niedalekiej przyszłości - Don’t Starve, The Binding of Isaac czy Outlast staną w szeregu obok świetnych Spelunky, Hotline Miami, Limbo i rzeszy innych porządnych produkcji.
Oczywiście nie samymi portami nas raczono - Podróż, Guacamelee czy Papo&Yo od początku powstawały z myślą o PlayStation 3. Wciąż jednak przystępniejsze pecety rodzą najciekawsze projekty. Wyłowiliśmy dla Was dziesięć pozycji, które naszym zdaniem warto byłoby przenieść na platformy Sony (nawet jeśli Microsoft ma je na wyłączność i nigdy nie zawitają na PlayStation).
Nie uwzględniliśmy popularnych MMO, jak gry typu MOBA czy FPSy, skupiając się na rozgrywce dla pojedynczego gracza.
Mark of the Ninja
Rzeź w obu częściach Shanka była przepięknie animowana, dopracowana i jedynym argumentem, by nie skosztować tego krwistego steku był awers do beat’em upów. A gdyby tak Shank był cichym wojownikiem ninja?
Krycie się w cieniu, przemykanie nad głowami niczego nie spodziewających się strażników i brutalne finishery, gdy zostaną całkiem sami. Miejsce popisów finezyjnymi combosami zastępuje akrobatyczna skradanka, testująca naszą zręczność i planowanie kolejnych ruchów. Gracz jest tu bardziej Predatorem niż Godzillą z piłą mechaniczną i shotgunem.
Ale też nie ma przymusu zabijania! Pacyfiści zbiją żarówkę nożem do rzucania i w cieniu przekradną się za przeciwnikiem. Nabywane stale nowe gadżety, jak bomby dymne czy odwracające uwagę petardy, ułatwią ukończenie poziomu bez rozlewu krwi, jednak w razie ewentualnego zabójstwa pamiętajcie u ukryciu ciała. Dwuwymiarowe skradanie się w najlepszym wydaniu.
Surgeon Simulator 2013
Operacje na otwartym sercu nigdy nie były takie przyjemne. W tym symulatorze chirurga przejmujemy kontrolę nad ręką specjalisty. Haczyk? Sterowanie.
Rękę przesuwamy za pomocą myszki, a odpowiednie przyciski na klawiaturze zaciskają poszczególne palce. Finezji tu tyle, co przy łapaniu komara za skrzydło w rękawicy bokserskiej, a należy uważać, by nasz pacjent się nie wykrwawił.
Weźmy za przykład transplantację serca. Najpierw należy wziąć młotek i rozbić żebra... albo przeciąć je laserem! Jeden fałszywy ruch i laser przebija płuco. W panice przesuwamy dłoń, rozcinając wnętrzności. Czas na strzykawkę hamującą krwotok, która leży bezpiecznie oprócz podobnej, z halucynogenną substancją. Aj, przypadkiem ukłuliśmy się tą drugą. Przynajmniej zrobiło się kolorowo.
„Symulator” to nie najlepsze określenie, ale tytuł dostarcza masy frajdy, a o to przecież chodzi. Dodatkowo poziomy z operacjami w jadącej karetce (ile razy mi nowe serce wyleciało przez telepiące się drzwi po wjechaniu na dziurę...) czy w kosmosie - idealna pozycja, która mogłaby zasilić PlayStation Move, a nawet na dualshockowym SIXAXISie powinno być... ciekawie.
Recettear: An Item Shop's Tale
Ile razy w RPGach odwiedzaliście sklep, by sprzedać zdobyte podczas wyprawy przedmioty? Ile razy narzekaliście na skandalicznie wysokie ceny i żałośnie mały zarobek przy sprzedaży? W końcu dostaliśmy tytuł, który pomoże Wam zrozumieć sprzedawce detalicznego w świecie fantasy, pozwalając stanąć po drugiej stronie lady.
Gracz wciela się w małą dziewczynkę, której ojciec umarł i ta musi otworzyć sklep, by spłacić jego długi. Spędzamy więc dni robocze na kupowaniu po kosztach przedmiotów w gildii kupców, wybieraniu najciekawszych na wystawę sklepową, obserwowaniu zdarzeń losowych (tanieje stal - kupuj miecze!) i targowaniu się z klientami. Odgadując cenę, za którą sprzedamy bądź odkupimy przedmiot, zarabiamy punkty doświadczenia (Capitalism, ho!). Trzeba uważać, gdyż mało korzystna oferta z miejsca odstraszy, lecz szukający mocarnych przedmiotów bohaterowie docenią sprzęt „spod lady” i wyłożą nań ciężko zarobioną walutę.
Ale to nie wszystko! Najciekawsze rzeczy znajdziemy wybierając się na penetrowaniu lochów i innych miejscówek z potworami. Wynajmujemy najemnika i gra staje się RPGiem akcji stylu wczesnych Legend of Zelda. Wraz z bossami, umiejętnościami specjalnymi i pułapkami, ale uwaga - jeśli zamiast wyjść z uzbieranym łupem porwiemy się na dalsze łowy i zginiemy, dane nam będzie wynieść tylko jeden ze zdobytych przedmiotów.
World of Goo
Łączenie glutów w konstrukcje nigdy nie było tak rajcowne od czasów... no, być może gluty nie były nigdy wcześniej popularnym budulcem. Pewnie dlatego logiczna produkcja niezależna studia 2D Boy została okrzyknięta najbardziej oryginalną grą roku 2008.
Nie jest to jednak niż aż tak innowacyjne. Łączyliśmy już belki i tworzyliśmy z nich pomosty w prostych flashówkach, tutaj jednak „belki” są lepkie, elastyczne i mają parę gałek ocznych. Wykorzystując fizykę i naszego wewnętrznego architekta projektujemy rusztowanie, po którym przejdą niewykorzystane glutki do mety.
Ciężko upchnąć tutejszy gameplay w schemat z powodu niebywałego zróżnicowania każdego z poziomów. Twórcy zaskakują pomysłowymi planszami, a wolność w kreowaniu konstrukcji i zabawy z fizyką pozwalają na kreacje, które mogłyby zaskoczyć pewnie samego developera.
Problematyczne sterowanie, które w budowaniu mostów stareńkiego Elefunka niewygodnie powierzono analogom, dziś sprawdziłoby się na dotykowym ekranie Vity bądź przy użyciu kontrolerów ruchowych PS Move. Właściwie pominięcie platform Sony dziwi - w World of Goo zagrać już możemy na pecetach, smartfonach i Nintendo Wii. 2D Boy, obudźcie się!
Legend of Grimrock
Kto z rozrzewnieniem wspomina czas spędzony z Dungeon Master na Atari St/Amidze i nie słyszał o Legend of Grimrock pokocha mnie w tym momencie za przywołanie tytułu.
Gra bierze co najlepsze z pierwszoosobowych dungeon crawlerów, gdzie poruszać możemy się jedynie w czterech kierunkach. Karty postaci ze statystykami, patrzenie w oczy przeciwnikowi i modlenie się, żeby nasz atak tym razem trafił - pozycja obowiązkowa dla starszych wielbicieli gatunku.
Co nie znaczy, że nie zdoła zainteresować nowych w temacie. W Legend of Grimrock władamy czwórką więźniów zesłanych w głąb góry Grimrock za swe zbrodnie. Poruszamy się po kwadratowych polach z możliwością pójścia w przód, tył, na boki oraz obracania się o 90 stopni. Zapomnijcie o swobodnym rozglądaniu się. Sprawę ułatwia mapa, więc nie trzeba już bawić się w kartografa z plikiem kartek i ołówkiem (chyba że porwiecie się na najwyższy poziom trudności).
Na korytarzach znajdziecie zagadki, tajne przejścia, przedmioty i masę potworów. W zależności od wybranych profesji naszej ekipy (wojownik, mag, łotr) zbieramy doświadczenie i rozwijamy umiejętności. Na ekranie stale widnieją obie dłonie naszych postaci i klikając na nie używamy odpowiedniego przedmiotu. Każdy z nich ma swój cooldown, więc gra wymaga planowania kolejnych posunięć w trakcie walki. I zręcznego manewrowania przy ograniczonej ruchliwości ekipy.
Z powodu przystosowania tytułu do sterowania myszką, zdecydowanie to PS Vita byłaby najodpowiedniejszą platformą. I w takiej formie warto byłoby wydać każde pieniądze.
Evoland
Jak lepiej opowiedzieć historię ewolucji gier RPG jeśli nie poprzez grę właśnie? Evoland sięga wstecz do czasów, gdy bohater składał się z kilku pikseli, schodził na jedno dotknięcie potwora , a śmierć oznaczała zabawę od nowa. Zapis stanu gry? Takie ułatwienia wymyślono dużo później.
Wraz z postępem odblokowujemy kolejne „nowości” - większą paletę kolorów, dźwięki, turowy system walk, a nawet trzeci wymiar. W większości to jednak hołd oddany głównie seriom Final Fantasy i Legend of Zelda, ale dla wielu będzie to największa zaleta.
Mamy tu masę nawiązań do klasyków gatunku, twórców, wyśmiewanie się ze stereotypowych mieszkańców wiosek („latający bez wytchnienia dokoła studni młody chłopiec”!), a wszystko oparte na grywalnych (w końcu sprawdzonych) regułach. Nawet Diablo się załapało!
Ciężko ocenić oprawę graficzną czy dźwiękową, gdyż te stale się zmieniają, lecz motyw przewodni wchodzi w głowę, wizualne kamienie milowe nie odrzucają, a sama produkcja jest czymś więcej niż ciekawostką - będziecie włączać Evoland wszystkim znajomym-graczom choć na chwilę, by zobaczyli pierwsze pięć minut.
Stanley Parable
Kolejna ciekawostka, którą skończyć można w parę minut, ale nie będziecie chcieli od razu wyłączyć tej perełki. Stanley Parable to interaktywne przełamanie bariery developer-gracz, analizująca i starająca się przewidzieć Wasze wybory w pozornie liniowej przygodzie.
Wcielamy się w Stanleya. Facet siedzi całe dnie przy korporacyjnym biurku i wciska przyciski na klawiaturze. Nie, nie pisze. Wciska przyciski, które pojawiają się na ekranie. Jaki jest sens jego pracy? Co zrobi Stanley, gdy pewnego dnia znaczki na monitorze przestaną się wyświetlać? Gdzie podziała się reszta pracowników firmy?
Z pomocą przychodzi nam narrator przedstawiający tok myślowy bohatera. Ale czy na pewno z pomocą? W końcu to my kierujemy Stanleyem, więc jego myśli winny być naszymi własnymi. Lekko zmieszani wstajemy od biurka i idziemy spytać szefa co się dzieje. Jego gabinet jest za drzwiami po... lewej. Nie, nie prawej. Nie możesz wybrać prawej. Nie..!
Każdy wybór prowadzi do innego zakończenia, a to skutkuje rozpoczęciem gry od nowa, trochę jak w Dniu Świstaka. Odkrywanie kolejnych zakończeń zaskakuje i miejscami zmusza do przemyśleń. Konsolowcy zdecydowanie powinni mieć szansę zagrać w tak nieszablonową produkcję.
Super Meat Boy
Czy trzeba przedstawiać mięsnego akrobatę? Zaczynając jako prosta flashówka Meat Boy, dziecko chłopaków z Team Meat podbiło serca hardcore’owych graczy. W tej dwuwymiarowej platformówce będziecie ginąć i ginąć. A potem zginiecie jeszcze parędziesiąt razy, by w końcu, po przejściu poziomu, zobaczyć wszystkie swoje podejścia naraz! Czy mogli wynagrodzić nasz trud w lepszy sposób?
Super Meat Boy nie stara się być grą oldschoolową, lecz na pewno posiada podobny poziom trudności. Mogąc ślizgać się po planszach i na chwilę przyklejać się do ścian, czeka nas wyprawa przez setki poziomów, by ostatecznie uratować ukochaną z rąk Dra Fetusa. Ratowanie damy w opresji zawsze spoko!
Setki krótkich poziomów testujących naszą zręczność, tysiące prób ich przejścia - takie produkcje są stworzone, by odpalać na kilkanaście minut na handheldzie, więc na PS Vicie zagralibyśmy w Super Meat Boya najchętniej. Niestety do wersji „Super” przyczynił się Microsoft i nie ma co liczyć na skok w bok na PlayStation.
Bastion
Mający ukazać się w tym roku na PS4 Transistor częściej niż własnym tytułem nazywany jest "grą twórców Bastionu”. Czym ich pierwsza, niezależna gra zaskarbiła sobie przychylność graczy i tonę nagród?
Miasto Caelondia dotknęła katastrofa, skrawki terenu unoszą się w powietrzu, a nasz bohater stara się dojść do tytułowego Bastionu. Nie będzie to samotna wędrówka, gdyż towarzyszy mu narrator komentujący wszystko co dzieje się na ekranie. Kompletnie wszystko.
Świetna oprawa dźwiękowa i przepiękny design poziomów z dynamicznie tworzącymi się ścieżkami pod naszymi stopami (jak to wyglądałoby na ekranie Vity!) nadają grze klimatu baśni, ale nie jest to kolejny indyk będący nietypową przygodą z głębokim przesłaniem.
Bastion to hack’n’slash z nabijaniem poziomów doświadczenia i wachlarzem gotowych do ulepszeń broni oraz pokaźnym wyborem... alkoholi. Im wyższy level tym więcej możemy wypić, a dają one rozmaite bonusy. Bo nazwa "strenght potion" jest niczym w porównaniu do Bastion Bourbon czy Werewhiskey!
SteamWorld Dig
Ileż powstało flashówkowych gierek na zasadach dwuwymiarowego symulatora niby-górnika, gdzie kopiemy w głąb ziemi i wydobywamy minerały. Sprzedając je uzyskujemy środki na lepszy sprzęt, by zbierać droższe minerały i tak w kółko. Ostatnio dostaliśmy Super Motherload w tym stylu na PS4, ale twórcy SteamWorld Dig postawili na innowację.
Jako robot Rusty na steampunkowym Dzikim Zachodzie szukamy bogactw z kilofem w mechanicznej dłoni. A sam kilof nie wystarczy, bo pod ziemią czyhają potwory i pułapki, ale także power-upy oraz wielkie bogactwa. Do tego losowo generowany układ podziemi z każdą nową grą i mamy przepis na niekończące się podkłady frajdy.
Pomimo indykowego pochodzenia, gra prezentuje się przepięknie (komiksowy steampunk!) i brzmi równie przyjemnie. Nie jest to tempo rodem ze Spelunky i jedno przejście wymaga dobrych paru godzin (lub kilkunastu, nikt nie każe się spieszyć, a jest co robić), lecz dzieli z tym tytułem niesamowicie wciągającą rozgrywkę z nieskomplikowanymi zasadami. Idealny tytuł handheldowy z potencjałem także na dużych konsolach.
Przeczytaj również
Komentarze (14)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych