Wreszcie kupiłem PS3 i po dwóch miesiącach mam dosyć minionej generacji
Jestem dinozaurem. Nie żebym biegał po ulicy i pożerał przechodniów czy był obiektem badań jakichś szalonych naukowców – po prostu uważam się za przedstawiciela wymarłego gatunku wśród graczy. Możecie kojarzyć mnie jako "tego dziwnego redaktora, co pisze o starociach z PS2 w Retrograniu, które nikogo nie interesują". PlayStation 3 zakupiłem w kwietniu tego roku – jak się zapatruję na odchodząca już generację? O tym w rozwinięciu.
Zawsze uważałem się za spełnionego i zadowolonego gracza. Grałem w swoje starocie na PSOne, PS2 i niektóre konsole od Nintendo, nie za bardzo przejmując się resztą świata. Z kolei niemal wszyscy naokoło zachwycali się grami na PlayStation 3 – nawet ci znajomi, którzy po gry nigdy nie sięgali. Często byli to ludzie, którzy przygodę z grami na dobre zaczęli dopiero od trzeciego PlayStation, tudzież drugiej konsoli ze stajni Microsoftu. Nie rozumiem i nie popieram podobnego podejścia. Zawsze uważałem, że należy (albo przynajmniej warto) poznawać wszystko od początku – oczywiście w ramach możliwości – wyjątkowo traktuję serie, które w Europie pojawiają się w kawałkach, bądź kolejne ich odsłony nie mają ściśle powiązanej ze sobą fabuły, ale nawet tutaj ważna jest ewolucja systemu. Dlatego totalnie nie pojmuję, jak można grać w nie znając pierwszej i każdej kolejnej głównej odsłony serii. Później pojawiają się absurdalne głosy typu „Resident Evil 6 to całkiem spoko gra”. Podobnie rzecz ma się z konsolami. Nie chcę wypowiadać się w imieniu wszystkich, ale działa to na zasadzie „czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal”.
Nastały czasy, w których takie hity jak pierwsze trzy części Resident Evil, początki Silent Hill czy Metal Gear Solid można za grosze nabyć w PlayStation Store. Toteż dziwi mnie, że wielu zaczyna przygodę z daną grą od szóstej części, która jest tą najgorszą. Na pewno chodzi o archaizmy i wysoki poziom trudności, ale do tych rzeczy szybko można się przyzwyczaić i po chwili czerpać sporo radości z gry – przecież kiedyś ludzie cieszyli się tymi grami. Pierwszy RE ma to, czego „szóstce” zabrakło – przede wszystkim klimat. Najnowsze przygody Leona to kiepski żart Capcomu, który chciał, aby ich gra spodobała się wszystkim. Nie udało się, podobnie jak z rynsztokowym – restart to obraza dla tego klasyka.
Oprócz klasyków z PSOne, mamy reedycje HD, którym początkowo byłem przeciwny. Niemniej dzięki tym kolekcjom gracze młodsi mogą poznać starsze gry i nie krzywić się na widok obrzydliwych tekstur. Dodatkowo, istnieje kilka zestawień, które pozwalają zagrać w coś, w co kiedyś było niezwykle trudno – dobrym przykładem będzie zawierający grę w wersji znanej do tej pory tylko Japończykom. Niestety tutaj z kolei pojawia się problem wiecznie odgrzewanych kotletów, ale to temat na inny tekst, który niejednokrotnie gdzieś się już pojawiał. Mimo wszystko bardzo doceniam ten ruch i liczę, że kilka moich ukochanych gier z PS2 jeszcze się pojawi. Ważne jest, aby twórcy robili to na boku i dalej tworzyli nowe gry.
Przez bardzo długi czas nie chciałem mieć do czynienia z grami siódmej generacji. Wystarczyło mi to, co widziałem u kumpli. Godzinne próbki, kiedy odpalali „hicior” i dawali mi pada do ręki. Bajecznie wyglądający , w którym zbiera się świecące kulki niczym w i w którym książę nie może runąć w przepaść, choćby życie było mu bardzo niemiłe. Absolutnie nieciekawe demo i początek pierwszego Uncharted, który ledwo mogłem znieść. Podczas grania w ten tytuł zadawałem sobie pytanie: „to ma być ikona siódmej generacji? To tym szczyci się Sony?”. Przede wszystkim drażniący bohater i prostacka rozgrywka polegająca na przejściu kilku kroków i wystrzeleniu bandy wściekłych Murzynów. Ten schemat podobno powtarza się przez całą grę, nie martwię się więc, że cokolwiek straciłem. Niemniej zamierzam kiedyś zapoznać się z serią i zobaczyć, co w niej takiego ciekawego. Warto zauważyć, że ja grałem w ten tytuł w 2011 roku i ostatnio, gdy nabyłem swoją konsolę grubo po premierze, całkiem inaczej na to patrzyłem.
To, co najbardziej denerwuje mnie w tych grach, to traktowanie gracza jak ostatniego idiotę. Nawet nie dadzą poszperać, pokręcić się po lokacji, bo żeby ruszyć dalej trzeba nacisnąć odpowiedni przycisk, który wskaże nam gdzie pójść – wtedy taki Drake sam zwróci uwagę na coś po czym może się wspiąć. Tyczy się to wielu gier. Ciągle towarzyszy nam jakiś NPC, który na okrągło coś podpowiada i to na tyle często, że jedyne, o czym się myśli, to wyciszenie go – tutaj . Oprócz tego, wszelakiego rodzaju ułatwienia jak linia prowadząca do celu czy widzenie przez ściany albo – o zgrozo! - automatyczne leczenie. Czego jeszcze się doczekamy? Samoistnie uzupełniającej się amunicji? Wszak po co biegać w poszukiwaniu paczek z nabojami, przecież to tylko opóźnia rozgrywkę i niszczy wrażenie immersji. Kiedyś w grach szukało się apteczek i grało się tak, żeby starczyły do końca misji. To, jak długo pogramy, uzależnione było od naszych umiejętności i obycia z grą. Problem produkcji , będącej połączeniem gry wyścigowej z , w której cofamy sobie czas. Zamiast zdać się na refleks i umiejętną jazdę, wracamy do momentu w którym coś nam nie wyszło. Festyn niedzielnych graczy. Bieda, powiadam.
Podobne elementy skutecznie mnie zniechęcały. Nie wspominam o łatwej do przetrawienia fabule – bo przecież klient nie może poczuć się głupi. Oczywiście są gry odstające od tego schematu i jestem tego w pełni świadomy. Mistrzowska seria , gra-arcydzieło czy trzymający poziom – choć ten jak dotąd był najłatwiejszą odsłoną od Kojimy – ułatwienia, o których wcześniej mówiłem, trafiły również do mojej ukochanej serii. W pełni szczęśliwy grałem więc na PS2, mając wszystko czego potrzebuję: mogłem wybierać spośród tworów japońskich, które cenię sobie najbardziej; długich i rozbudowanych gier z ciekawą fabułą, tytułów eksperymentalnych i innych, należących do najróżniejszych gatunków. Nabyłem PlayStation 3 i co widzę? Jedna gra to klon kilku innych. Wszędzie wybuchy, akcja, uniki, skoki (niekoniecznie narciarskie) i to, co boli mnie chyba najbardziej - niemal totalny brak japońskich produkcji. Deweloperzy z Kraju Kwitnącej Wiśni albo odeszli w cień, albo zaczęli tworzyć tak, aby przypodobać się zachodnim graczom. Wielka szkoda, bo wcześniej kroczyli własnymi ścieżkami wyznaczając jakość. Na rynku pojawiały się twory od Japończyków i Amerykanów. Każdy miał coś dla siebie. Teraz mam wrażenie, że korporacje mają na celu zaspokojenie jednego rodzaju odbiorcy, którym ja niestety nie jestem. Mam wrażenie, że gry nie są robione dla nas, graczy, a dla pieniędzy nowego odbiorcy. Jest to zrozumiałe, bo dzisiejsza branża to ogromne pieniądze. Nie ma miejsca na eksperymenty, niekonwencjonalne podejście, bo jest zbyt duże ryzyko, że się to nie sprzeda. Na szczęście nie jest do końca tak źle i wciąż istnieją twórcy oddani swojej wizji, którzy po części mogą tworzyć po swojemu. Warto wymienić w tym miejscu Goichi Sudę czy Kena Levine'a – ale czy dobrze się im wiedzie?
To, co mnie uderzyło przy pierwszym spotkaniu z PS3, to przymus instalacji gier. To kolejna wada siódmej i ósmej generacji konsol. Sprzęty jak i gry, które się na nie ukazują, bardzo upodobniły się do tego, z czym kojarzymy komputery osobiste. Mimo iż Nippon Ichi Software ochoczo wydaje swoje tytuły poza Japonią, nie czuję, że trzecia stacjonarka Sony to sprzęt przeznaczony dla takich gier. Największymi hitami są gry z gatunku FPS i posiadające tryb sieciowej rozgrywki wieloosobowej. Dotychczas było to dla mnie nie do pomyślenia. Do konsoli zasiadałem po to, aby grać w inne gry niż na PC. Tymczasem wszędzie mamy prawie to samo i na dobrą sprawę trudno tak jak kiedyś odróżnić jedno od drugiego. Nie tego chciałem, nie po to zostałem konsolowcem by grać w tytuły z „pieca”. Ma to również dobre strony – wszak przyjemnie jest zasiąść na kanapie i oddać się młócce w z żywymi i myślącymi graczami. To samo tyczy się również takich gier jak Tekken – grając w „piątkę” na PS2 zawsze chciałem spróbować swoich sił w starciu z maniakami z całego świata. Dzięki oraz blogowej ekipie naszego portalu jest to możliwe. Tutaj pojawia się aspekt społecznościowy. Zapraszamy znajomych i dzięki temu możemy sprawdzić w co teraz grają i ile mają trofeów. Przyjemna rzecz.
Z kolei odnośnie trofeów mam mieszane odczucia. Wiele z nich jest całkowicie pozbawionych sensu z punktu widzenia takiego dinozaura jak ja. Gry calakowałem odkąd pamiętam, ale zawsze swoje osiągi trzymałem jak coś świętego na karcie pamięci i widzieli je tylko ci, przed którymi chciałem się nimi pochwalić. Teraz, o ile ich nie ukryję, mogą zobaczyć je wszyscy, którzy w jakiś sposób się ze mną spotkali za pośrednictwem PlayStation Network. Denerwują mnie trofea typu „zabij 100 owiec”, albo „wykonaj 100-Hit Combo” - przecież podobne rzeczy nijak mają się do zdobywania 100% w danym tytule. Dlatego osiągnięcia traktuję jako rzecz przydatną twórcom – o ile założymy, że się im przyglądają. Dzięki temu wiedzą jak wielu ludzi zagłębia się w system ich gry, jak wiele rzeczy zdobywają itp. Sądzę, że lepiej by mi się grało, gdyby osiągnięć po prostu nie było – z jednej strony miły dodatek, ale potrafi uzależnić, a ja jako perfekcjonista jestem bardzo podatny na podobne rzeczy. Zawsze robiłem to na spokojnie, a tymczasem do takiej gry zasiadam częściej niejako z przymusu, by szybciej wbić platynę, która będzie się ładnie prezentować. Jak to mówią, wszystko dla ludzi, ale z umiarem.
Tutaj wspomnę jeszcze o kolejnym przekleństwie, jakim jest system F2P i zawartości dodatkowe pobierane z Internetu. Najgorsze, że wspomniane DLC to często jakieś stroje, nowe bronie, przedmioty czy fragment fabuły. Do tej pory w grach trzeba było sobie na to zasłużyć. Pierwsze Dino Crisis przechodziłem kilkanaście razy po to, aby mieć wszystkie stroje odblokowane, to samo tyczy się najlepszej broni czy nowych trybów gry. Teraz wystarczy wyłożyć kilka złociszy i po sprawie, a podobne zawartości raczej rzadko pojawiają się w grze jako „dodatki do zdobycia”. Może narzekam na wyrost, może nie mam racji – przecież wszystkich gier nie przeszedłem - ale w kilku to zauważyłem i nie jest to przyjemny widok. Z kolei F2P to totalna pomyłka – oczywiście z mojego punktu widzenia, bo wydawcy raczej przychylniej na ten system spoglądają. Stworzenie gry niskim kosztem, obdarzenie jej jak najmniejszą ilością elementów i zgarnięcie na tym kupy kasy. Nie, dziękuję. Wolę zapłacić raz, a porządnie, i mieć całość.
Podsumowując, wciąż wolę pograć sobie na dwóch starszych sprzętach Sony czy Nintendo (tutaj od początku do końca) i zapoznać się z tym, co mnie ominęło – dajmy na to serie Shin Megami Tensei, Forbidden Siren czy Drakengard. Jakoś te poprzednie gry dają mi więcej frajdy i nie chodzi tu o żaden sentyment – przecież nie mogę czuć go do czegoś, co dopiero poznaję. Nie czuję tych samych emocji, gdy gram na PS3, nie ma tego „wow”. Mam wrażenie że ciągle dostaję sam pop – tzw. „hity z satelity”, a dzieła ambitne są gdzieś w podziemiach i zarabiają na siebie tak mało, że w końcu znikną i nigdy nie powrócą.
Przeczytaj również
Komentarze (166)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych