Felieton: Dziś prawdziwych dem już nie ma
Patrząc wstecz do czasów poprzednich generacji konsol, dema były czymś oczywistym, co dawało klientowi ogólny podgląd na produkcję, zanim ten podjął decyzję o zakupie lub też zatrzymaniu swoich pieniędzy w portfelu. Dzisiaj sprawa wygląda tak, że demko jest przywilejem, o który gracze muszą się dopraszać, a wydawcy mogą, ale nie muszą spełniać tych próśb.
Gdzieś w czasach swobodnego dostępnego dostępu do internetu, zaczęły się zmieniać zachowania twórców, którzy nie musieli się już starać dopracowywać w 100% swoich gier. Kiedyś wersja na płycie była tą ostateczną i nie było możliwości zaaplikowania łatki, która naprawiałaby fatalne błędy lub pomyłki deweloperów, które często uniemożliwiały nawet skończenie gry. Dzisiaj nikt się już tym nie przejmuje, wszak klient końcowy jest najlepszym beta testerem, który z radością wytknie błędy produkcji, za którą już przecież zapłacił. Później wystarczy wypuścić łatkę, która szybciutko naprawia to, co przeoczyliśmy i wszyscy zadowoleni. Za czasów pierwszego PlayStation sytuacja nie do wyobrażenia i to nie tylko ze względu na techniczne ograniczenia, ale również przez stosunek producentów do klientów, o których trzeba było dbać. Początki przemysłu gier wideo to bardzo niepewne czasy, kiedy to klient trzymał w garści korporacje lub małe firemki dopiero co rozpoczynające bieg po największe udziały w rynku – dziś sprawa ma się zupełnie odwrotnie i niejednokrotnie zamiast protestować, zwyczajnie godzimy się z losem, bo wiemy, że z korporacją i tak nie wygramy.
Bardzo nie podoba mi się to, że dzisiaj właściciele platform do grania nie wymagają od producenta, by w oficjalnym sklepie aplikacji pojawiały się obowiązkowe wersje demonstracyjne dla każdego tytułu, jaki twórca, producent lub wydawca chcą dystrybuować poprzez PlayStation Store lub inne pochodne tego pomysłu, które przewijają się na konkurencyjnych platformach. Brak wersji demonstracyjnych służy jedynie firmom, które w obawie przed utratą ewentualnych zysków, wolą trzymać klienta w niepewności i pompować miliony dolarów w kampanię marketingową, która pokaże tylko to, co danej firmie się udało. Inną zagrywką której również nie cierpię, jest oddawanie w ręce graczy dema, które praktycznie nie pokazuje czym będzie pełna wersja gry. Przykładem niech będzie Brutal Legend, które po ograniu dema wydawało się być uroczą siekaniną z ostrymi, rockowymi brzmieniami na pierwszym planie, a w pełnej wersji straszyło elementami RTS-a, który nakazywał nam budowanie scen, wieży, dbanie o fanów. Do dzisiaj mam o to żal do Tima Schafera – gdyby pociągnięto temat siekaniny a'la God of War, to zagrywałbym się w tę produkcję dniami i nocami, jednak kiedy odkryto przede mną wszystkie karty jakie skrywano, stwierdziłem, że szkoda mi czasu na użerania się z tym systemem i pomimo uniwersum, które pokochałem z miejsca, nie mogłem się przemóc by kiedykolwiek skończyć tę grę.
Z drugiej strony muszę pochwalić między innymi producentów gier sportowych, którzy co roku decydują się wypuszczać wersje demonstracyjne swoich flagowych serii, a które z powodzeniem zastępują pełne wersje na wszelkich rodzaju domówkach i nawet jeśli znajomy wpadnie na pół godzinki, można odpalić demo, wybrać jedną z paru drużyn i rozegrać 10-minutowe spotkanie. Dzięki temu nawet jeśli nie posiadamy na stanie żadnej gry, w którą nasz gość chętnie by zagrał, wystarczy zassać demo z PlayStation Store i już chwilę później można się zagrywać nawet po parę godzin. Tymi samymi drużynami, w podstawowym trybie i na jednym stadionie – gra może się znudzić prawdziwym wymiataczom i wielbicielom danej marki, ale dla niedzielnego gracza, który na co dzień nie gra w takie tytuły, ale ma masę znajomych, którym partyjka w FIFA lub NBA sprawia ogromną radość, takie demka to wybawienie. Podobna sytuacja ma miejsce w przypadku bijatyk, jednak ograniczona liczba wojowników może być utrudnieniem dla tych, którym dostępne postacie nie leżą, ale nie można wymagać od dema, że zaspokoi nasze wszystkie potrzeby – gdyby tak było, to nie czulibyśmy potrzeby zakupu pełnych wersji.
Inną sprawą są wszelkiej maści wersje alfa i beta, do których „ekskluzywny” dostęp otrzymują tylko nieliczni. To nic innego jak właśnie demo, dzięki któremu zbierając opinie graczy, wydawca ma szansę na dopieszczenie produktu, zanim ten opuści studio i trafi na półki sklepowe. My się cieszymy, bo gramy przed premierą, a wydawca zbiera potrzebne dane. Win-Win? Niekoniecznie – kiedyś nazwalibyśmy to po prostu demem, dzisiaj traktuje się to jak coś super wypasionego, a za kody umożliwiające dostęp do bety niektórych gier płaci się krocie patrz pecetowe gry Blizzarda – za dostęp do zamkniętej bety, niektórzy byli w stanie zapłacić paręset euro. Dlatego na koniec tego prostego, acz zachęcającego do dyskusji wpisu, apeluję do wydawców, by nie traktowali nas jak idiotów i starali się wypuszczać chociażby wycinek pełnej produkcji, bo postawa wystraszonego jelenia, który boi się o swoje monetki jest po prostu śmieszna i nie służy rozwojowi naszej branży.
Przeczytaj również
Komentarze (22)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych