6 gier niezależnych mniejszego kalibru, w które trzeba zagrać
Święta i końcówka roku to czas podsumowań. Czas spojrzenia wstecz na ostatnie 12 miesięcy - jak spędziliście je z konsolą? Ile gier zaliczyliście? Czy w trakcie śledzenia wielkich tytułów zwracaliście uwagę na indycze perełki? Ograniczanie się wyłącznie do produkcji AAA najczęściej prowadzi do niespełnionych oczekiwań, a PSN pełen jest mniejszych, bardziej grywalnych pozycji! Dlatego redakcja wybrała sześć, mniej medialnych "indyków" które trzeba sprawdzić.
Czego dokonać może jeden deweloper-samouk? Stworzyć jedną z najlepszych gier indie w historii! Dean Dodrill w trzy i pół roku spłodził produkcję tak dobrą, że nie tylko zawstydza większość produkcji niezależnych, ale także może spokojnie stawać w szranki z dużymi graczami branży. Dwuwymiarowy slasher wygląda niczym film animowany i jest na tyle przystępny, by każdy potrafił wykręcić combosy idące w setki. Przepiękne ręcznie malowane tła i świetne animacje pozwalają zapomnieć, że część postaci to antropomorficzne zwierzaki - futrzasty obiekt pożądania fetyszystów z mroczniejszej części Internetu.
Recenzja recenzją, ale powód, dla którego Dust: An Elysian Tail został moim ulubionym indykiem tego roku, to właśnie przystępność. Zwykle przerwanie sporawego combosa kończy się frustracją, tutaj zaś wszystko jest jakby spokojniejsze, przyjemniejsze. Nie pamiętam kiedy ostatnio po zrobieniu błędu i oberwaniu od przeciwnika pomyślałem „niezła i całkiem długa kombinacja mi tu wyszła” zamiast kląć na głos. Oczywiście istotą core’owego grania jest opcja nr 2, lecz czasem dobrze odpocząć przy takim „balsamie na skołatane nerwy gracza”.
Pamiętacie „konsolę” OUYA opartą o system Android? Umarło to to śmiercią naturalną, bo inaczej być nie mogło, ale miało pewnego exclusive’a, który był (powiedzmy) powodem do zakupu sprzęciku - grę TowerFall Ascension. Tak grywalnych perełek jednak nie można trzymać w trumnie z nieboszczykiem, toteż w dopakowanej wersji Ascension produkcja trafiła na konsolę Sony. Utrzymana w stylu 16-bitów oprawa może niespecjalnie się podobać, lecz wystarczy zagrać rundkę, by przestać się przejmować takimi szczegółami i żłopać litrami miód multiplayera.
Pozornie nieskomplikowana – możemy skakać, szyć z łuku i robić uniki. Ograniczone możliwości ruchu tylko zachęcają do kombinowania, a fakt, iż strzał jest mało i trzeba je podnosić z ziemi, wymuszają rozważne sięganie do kołczanu. Skoki na głowę także załatwiają sprawę, a statyczna plansza, gdzie po dojściu do krawędzi ekranu pojawiamy się po przeciwległej stronie, potrafi wprowadzić niemały chaos. Dodatkowo dziesiątki power-upów, strzał specjalnych, zmian formy planszy i tym podobnych udziwnień perfekcyjnie urozmaicają starcia. Multi do czterech graczy zabawi każdego (potwierdzone info!), ale samemu też jest fajnie – wtedy stajemy naprzeciw falom rozmaitych potworów. Z kim bym nie grał, nigdy nie kończy się na jednej rundce. Rok czasu i przez dysk PS4 przewinęła się masa produkcji, jednak Towerfalla nie usunę chyba nigdy.
Wielokrotnie powtarzałem, że ta gra miażdży swoim klimatem, ale w gruncie rzeczy nigdy nie napisałem, co to właściwie oznacza. Chcąc przynajmniej wizualnie go poczuć, wyobraźcie sobie małą dziewczynkę, zagubioną pośród mrocznej pustyni oraz morderczej, lodowatej wody. Dorzućcie do tego obłąkanego szaleńca, bardzo dramatyczne zgony, garść kompletnie nieznanych w Europie mitów oraz posępny charakter całości, a być może zrozumiecie, o co mi chodzi. Opowieść w Never Alone przypomina baśnie Andersena ze szczyptą braci Grimm, co nie jest przesadnie często spotykaną kombinacją. W ten tytuł właściwie się nie gra, tylko się go czuję, dając się porwać wszechogarniającej mrocznej atmosferze, która skutecznie oderwie nas od wszystkiego wokoło. Jeśli ktoś ma słabość na punkcie tego typu klimatów, to pozycja właściwie obowiązkowa. Smaczku dodaje fakt, że produkcja powstała w dużej mierze w celu promowania obcej nam kultury, a z tego też powodu niesie za sobą walory edukacyjne.
Z początku podchodziłem do tej produkcji jak do „kolejnego indyka”. Bardzo szybko zauważyłem jednak, że coś nie gra w moim wyobrażeniu. Przede wszystkim gra od pierwszych minut była naprawdę zabawna ze względu na swoją mechanikę. Tempo akcji jest szybkie niczym w Sonicu, a większość zagadek logicznych staje się dość szybko zrozumiała. Kluczem do zainteresowania się Gianą na dłużej stało się zauważenie dziwnej atmosfery, która towarzyszy tytułowi od samego jego początku. Z jednej strony to wesoła historia o ratowaniu swojej siostry, z drugiej jednak szybko zauważymy, że w świecie przedstawionym są ukryte pewne symboliczne rzeczy, sugerujące nam przeszłość bohaterki. I to niezbyt różową przeszłość. W jednej chwili bawimy się pokonując kolejne zagadki, aby w drugiej rozejrzeć się i poczuć dziwny mrok płynący ze świata, w którym przebywamy. Jest to zrobione na tyle subtelnie i dobrze, że pozwoliłem sobie nawet porównywać narrację w Gianie do tej obecnej w Soulsach, co jest dość dużym wyróżnieniem.
Było sobie życie. Bardzo dziwne życie, bo w formie wężo-plemnikopodobnego stwora. Stwora, który przemierzał kolejne, bardzo dziwaczne krainy w których wypełnić musiał określony cel by znaleźć portal do kolejnego świata. Każdorazowo towarzyszyła mu dziwaczna, ale przyjemna muzyka, która wpadała w ucho i porywała do bujania się w jej rytm.
Przywitajcie się z Hohokum, które ciężko określić jednoznacznie. Mamy do czynienia z interesującym eksperymentem, który nie każdemu przypadnie do gustu, ale osoby uwielbiające dziwaczne gry odnajdą się przy niej błyskawicznie. Co jest dobrego w tym tytule? Wszystko. Styl graficzny i stylistyka przypominająca halucynogenne wycieczki po meksykańskich miksturach szamanów. Do tego charakterystyczny motyw muzyczny skomponowany przez Tycho. Czego chcieć więcej? Gra przeszła bez większego zainteresowania, a szkoda, bo tak unikatowe produkcje pokazują, że deweloperzy niezależni, nawet jeśli wydają pod banderą Sony mają nieźle pokręcone pomysły. Brawo Honeyslug!
Dopalacz. Laser. Teleport. Powtórzyć, zapętlić sto razy, zamknąć w zakresie kilku minut. Velocity 2X jest niesamowicie intensywną grą. Pomysł zrodzony w minisie Velocity, ewoluował wraz z kolejnymi wersjami gry. 2X wprowadza nie tylko grywalną, żeńską bohaterkę której segmenty przemierzamy pieszo (ale ciągle biegniemy!), ale także – uwaga tu lekki spoiler – sterowanie dwoma statkami jednocześnie. Podstawowe założenia gry nie uległy zmianom. Nadal musimy przedostać się z punktu A do punktu B, ratując określoną liczbę naukowców w formie kryształów, mieszcząc się w limicie czasowym. Podstawowe wymagania są łatwe do spełnienia, ale prawdziwa przygoda zaczyna się gdy chcemy zostać najlepszym graczem w każdej z 50 plansz. Wytrenowanie koordynacji ręka-oko, maksymalne skupienie, zapamiętanie ułożenia elementów planszy, a do tego kupa szczęścia. Velocity 2X idealnie oddaje ducha starych czasów, gdzie w gry grało się jedynie po to, by pobić swój wynik, albo wynik lepszego od nas kumpla. Gdy to się udawało – satysfakcja była ogromna.
Przeczytaj również
Komentarze (22)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych