Recenzja: Legion Samobójców
Legion Samobójców to pierwsza produkcja osadzona w rozszerzonym kinowym uniwersum DC. Wiecie zapewne, że media urządziły sobie konkurs pod tytułem „kto dowali mu mocniej” i z tego właśnie powodu, mimo innych planów, popędziłem na premierę, aby wyrobić sobie własne zdanie o filmie. Czy na pewno jest tak zły, jak go malują?
Wyposażona w pokerową twarz Amanda Waller przedstawia amerykańskiemu rządowi swoją wizję obrony Ameryki po wydarzeniach, jakie znamy z Batman v Superman. Celem Waller jest stworzenie oddziału składającego się z przestępców dysponujących niezwykłymi umiejętnościami, którzy mogliby być odpowiedzią na pojawiających się coraz to nowych metaludzi (Superman, Flash, Wonder Woman, Aquaman itp.). Tak powstaje Task Force X – oddział oryginałów, którzy nie chcą, ale „trochę muszą” wypełniać rozkazy bezwzględnej szefowej. Nie licząc fajnego wstępu, fabuła jest bardzo, ale to bardzo prosta. Drużyna skazańców ma wyjść z paki, wykonać misję i wrócić do więzienia ze złagodzonymi wyrokami. To dynamika wewnątrz „legionu” osobliwości miała być największą siłą produkcji, a z tym bywa niestety różnie.
Niektórym, mam nadzieję, udało się uniknąć spoilerów, więc nie zdradzę Wam, z kim walczą bohaterowie, ale nie ostrzcie sobie zębów na wielkie zaskoczenia i ikonicznych bossów z uniwersum DC. Dwójka antagonistów, z których jedno prezentuje się znośnie, a drugie to koszmarne CGI, jest zła „bo tak” i niemalże z tego samego powodu postanawiają unicestwić ludzkość... Filmy superbohaterskie od zawsze cierpiały na słabych przeciwników, ale Suicide Squad wskoczyło na nowy poziom w tym temacie. W zasadzie „złych” widzimy tylko w pierwszych fragmentach filmu i w walce finałowej, bowiem po drodze tytułowy Legion Samobójców mierzy się z armią brzydkich, oteksturowanych komputerowo klonów.
Pierwsze 20 minut filmu przeznaczono na przedstawienie postaci i zawiązanie akcji. Swoisty origin superłotrów zrealizowano z polotem, a przy okazji dało się racjonalnie wpleść króciutkie epizody Jokera, Batmana oraz Flasha. Poznajemy pokręcone motywacje jednych i zabawne wpadki drugich. Szkoda tylko, że większość czasu antenowego w retrospekcjach dostają Harley Quinn i Deadshot, ale jak się okazało, to na tej dwójce postanowiono oprzeć cały film. Margot Robbie jako Harley Quinn wypadła po prostu kapitalnie. Jest seksowna i szalona, a przy tym szalenie zabawna. Niestety większość jej zabawnych momentów znamy z trailerów, ale pozostało kilka smaczków, których zwiastuny nie pokazały. Jeśli któraś z obecnych tutaj postaci zasłużyła na solowy film, to właśnie ona. Deadshot z kolei ukazany został jako płatny zabójca z kodeksem i ojciec, który dla córki zrobi dosłownie wszystko. Szablonowa postać, jakich w kinie wiele, ale charyzma Willa Smitha sprawia, że chcemy go oglądać i nie zgrzytamy zębami nawet, gdy rzuca totalnymi banałami.
Zerknijmy na drugi plan. Promocja filmu kręciła się wokół postaci Jokera, w skórę którego wcielił się tym razem Jared Leto. Nowy Joker jest zupełnie inny niż sławne kreacje z filmów Burtona i Nolana. Suicide Squad portretuje go jako psychopatę, który do dobrej (chorej) zabawy potrzebuje swojej Harley Quinn i nie cofnie się przed niczym, by móc znowu podpuszczać ją w swoich gierkach. Mnie Leto nie przekonał, gdyż przeszarżował z ekspresją i minami. Chciał być inny, jeszcze bardziej pokręcony, ale przez to, że dostaje mało scen, wydaje się być raczej niedorozwinięty niż groźny. Nie chciałbym, aby pojawił się w takiej postaci w solowym filmie o Batmanie w reżyserii Afflecka. Dużo lepsze wrażenie niż klaun robi Amanda Waller w wykonaniu Violi Davis. Twarda, nawet przerażająca, babka, której nie drgnie brew przy pociąganiu za spust, by wyeliminować niewygodnych świadków. Jest tutaj potencjał na przyszłość, co sugeruje też scena po napisach.
Suicide Squad to przecież nie tylko Harley Quinn i Deadshot. Dlaczego, więc do tej pory nie wspomniałem o innych? Dlatego, że reszta ekipy to tylko tło dla wyczynów gwiazdorskiej dwójki. Jedynie Rick Flag (Joel Kinnaman) jako ogniowo łączące rząd ze skazańcami ma więcej scen niż pozostali razem wzięci. Szkoda tylko, że jest strasznie nudny. Katana (Karen Fukuhara) wymachuje swoim mieczykiem gdzieś tam w tle, niezrozumiale mrucząc coś pod nosem, a El Diablo (Jay Hernandez) za wszelką cenę chce udowodnić, że jest dobrym człowiekiem pokutującym za swoje czyny. Kapitan Boomerang (Jai Courtney) i Killer Croc (Adewale Akinnouje-Agbaje) załapali się na rolę tzw. comic relief, czyli seryjnych rozbawiaczy widowni. Bywają zabawni, ale zupełnie nie widać ich w scenach akcji. Bumerangi migają ze trzy razy podczas filmu, a Croc coś tam poszarpie, kogoś rzuci i w zasadzie tyle ich widzieliśmy.
Ostatecznie jednak rozczarowanie. Nie jest to jakaś wielka katastrofa, bo bawiłem się o wiele lepiej niż na nowym Dniu Niepodległości, ale szczerze liczyłem na więcej. Chciałbym więcej humoru, więcej przemyślanych scen akcji, więcej odważnych twistów i wyższej kategorii wiekowej, a mniej kalkulowania i bezpiecznych rozwiązań. Jest to typowy popcorniak, o którym zapominamy zaraz po wyjściu z kina.
OCENA: 6
Autor prowadzi bloga http://www.geeklife.pl/, gdzie recenzuje seriale, filmy i gry.
Atuty
Wady
Przeczytaj również
Komentarze (16)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych