Recenzja: Assassin's Creed
Michael Fassbender, Marion Cotillard i Jeremy Irons, a do tego ukryte ostrza, bieganie po dachach, Animus, asasyni i templariusze. Wydaje się, że do szczęścia nie potrzeba nic więcej. No właśnie, wydaje się.
Już otwierająca film sekwencja pokazuje, że twórcy nie bardzo wzięli sobie do serca przynależność do kanonu i dość frywolnie potraktowali materiał źródłowy. Podczas asasyńskiej przysięgi słyszymy mantrę Zakonu (nic nie jest prawdziwe, wszystko jest dozwolone) i widzimy rytualną amputację palca serdecznego Aguilara. Problem w tym, że rękawica z ukrytym ostrzem w XV wieku nie wymagała już usuwania palca (to w czasach Altaira w miejscu uciętego palca wysuwało się ostrze), z czego żartowali Ezio i Leonardo Da Vinci w Assassin’s Creed 2…
Kolejne sceny przeskakują w czasy współczesne. Callum Lynch (Michael Fassbender) przez dramat z dzieciństwa wiódł niezbyt prawe życie. W wieku trzydziestu kilku lat został oskarżony o morderstwo i skazany na śmierć. Po egzekucji Callum budzi się jednak w ośrodku badawczym Abstergo, gdzie wbrew swojej woli bierze udział w poszukiwaniu mitycznego Fragmentu Edenu – artefaktu o olbrzymiej mocy, pozostawionym przez przedwieczną cywilizację. Ostatnim znanym posiadaczem Jabłka Edenu był przodek protagonisty, Aguilar de Nerha, i tylko sesje Lyncha w Animusie mogą wskazać miejsce ukrycia tego potężnego artefaktu.
Animus to w filmie wielkie mechaniczne ramię, które podczas synchronizacji pozwala Lynchowi odegrać każde zachowanie swojego przodka i przyswoić jego umiejętności. Machina nie ma nic wspólnego z urządzeniami, jakie znamy z gier (Animus 2.0 Rebeki Crane miga na ekranie jako easter egg), ale w przypadku filmu sprawdza się bardzo dobrze. Świetnie wyglądają migawki, w których widzimy, jak Callum odwzorowuje widowiskowe parkourowe sztuczki Aguilara. Desmond nabywał asasyńskich zdolności przez samo leżenie na wygodnym fotelu, więc pomysł filmowców nie jest taki zły.
Zdecydowana większość filmu rozgrywa się jednak w teraźniejszości. Snując się po Abstergo, Callum poznaje Sofię, nieświadomą planów Templariuszy córkę doktora Rikkina, i cała gamę anonimowych dla widzów postaci, w których ciałach płynie asasyńska krew. Nie ma tutaj jakichkolwiek emocji, zwrotów akcji czy interesujących starć – wyłącznie nuda. Nuda i brak logiki, bo kto przy zdrowych zmysłach pozwala potomkom asasynów swobodnie chodzić obok gablotek z bronią ich przodków?
Sceny w Animusie składają się łącznie na jakieś 20 minut filmu. Gdyby tak wyglądała cała produkcja, mielibyśmy najbliższą graczom ekranizację od niepamiętnych czasów. Piękne ujęcia z perspektywy lecącego orła, znaku rozpoznawczego serii, a do tego fantastyczne filtry obrazu sprawiają wrażenie oglądania zupełnie innej produkcji. Trwający około 10 minut fragment w okolicach połowy filmu to po prostu esencja Assassin’s Creed. Skrytobójstwa, walki różnym orężem, parkour, ślizganie po dachach i spektakularny skok wiary robią piorunujące wrażenie i każą sobie zadać pytanie „dlaczego twórcy nie poszli w tę stronę?”. Można winić budżet, ale film wcale nie musiał rozgrywać się w czasach hiszpańskiej inkwizycji. To samo można było osiągnąć w teraźniejszości, bez drogich efektów specjalnych. Przecież od lat czekamy na odsłonę gry, która rozgrywałaby się wczasach współczesnych. Wielka szkoda.
Aktorsko również wypadło blado. Michael Fassbender nie ma tutaj wiele do zagrania. Małomówny Lynch robi groźne miny, a jeszcze bardziej małomównego Aguilara widzimy zbyt krótko, aby się nim zachwycać. Marion Cotillard stara się uwiarygodnić zaślepioną idealistkę, ale rola jest tak schematyczna, że trudno z niej cokolwiek wyciągnąć. Jeremy Irons to z kolei idealny przykład tego, jak można zmarnować genialnego aktora. Jego doktor Rikkin przez niemalże cały film stoi zamyślony i tylko sporadycznie rzuca jakiś komentarz. Pozostała część obsady to praktycznie patrzący się na siebie statyści.
Film Assassin’s Creed jest zbieraniną nietrafionych pomysłów i jednej perełki w postaci sekwencji w Animusie. Zebrana grupa fantastycznych aktorów została stłamszona przez brak spójnej wizji obrazu, schematyczne rozwiązania i do bólu odtwórcze postaci. Nie oczekiwaliśmy cudów i oscarowej produkcji, lecz liczyliśmy na zgrabne przeniesienie znaków rozpoznawczych serii, a dostaliśmy nudną papkę, która zamiast na zawartości, skupia się na nieopuszczaniu ram PEGI-13. Wielkie rozczarowanie.
OCENA: 4
Autor prowadzi bloga http://www.geeklife.pl/, gdzie recenzuje seriale, filmy i gry.
Atuty
Wady
Przeczytaj również
Komentarze (31)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych