Recenzja: Wielki Mur
Chińskie filmy podbijają amerykański rynek! Yimou Zhang przekonał do siebie kilka znanych hollywoodzkich gwiazd i postanowił przekonać międzynarodową widownię do swojego fantasy. Jakkolwiek tandetnie i niepokojąco nie brzmiałby opis filmu, można się w tym szybko odnaleźć.
Yimou Zhang dokładnie wiedział, co robi. 65-letni reżyser, znany z takich obrazów jak Hero, Dom latających sztyletów czy Zawieście czerwone latarnie, postanowił po raz kolejny przyczynić się do poszerzania chińskiej kinematografii. Postanowił również nie skupiać się za mocno na fabule. Ot, dwóch amerykańskich wojowników postanawia wybrać się na wycieczkę do Chin w poszukiwaniu legendarnego czarnego prochu, którego sprzedaż ustawiłaby ich na długie lata.
Podczas wyprawy zostają napadnięci, okrążeni i przypadkiem trafiają tuż pod Wielki Mur Chiński. Tam dowiadują się o atakujących co sześćdziesiąt lat potworach żywiących się ludźmi i całej armii przygotowującej się na odparcie ataku mającego unicestwić całą ludzkość. Wielkiego Muru postanowili użyć jako głównego punktu obronnego. Ufortyfikowali go, ubrali się w jaskrawe zbroje i czekali. Amerykanie nie mieli wyjścia, jak tylko do nich dołączyć.
Oprócz kilkunastu minut tłumaczeń, spisków i lichych konspiracji, Wielki Mur składa się głównie z wartkiej akcji. Bohaterowie są bardzo cienkimi nićmi szyci, a sam film zdaje się korzystać z Matta Damona, Willema Dafoe czy Pedro Pascala raczej jako marketingowych figurek niż dobrych aktorów. Panowie są tu głównie po to, żeby film można było sprzedać na szerszym rynku. W rezultacie największe wrażenie na widzu robi piękna i odważna Tian Jing.
Kiedy zaś wkracza już sama akcja i Matt Damon w zwolnionym tempie, niczym Katniss Everdeen w pogoni za Peetą, wzbija się w powietrze, godząc kilka potworów prosto w oczy, na ustach pojawia się uśmiech. Mur Chiński atakują kolejne hordy potworów, armia wpada na kolejne pomysły ich unicestwienia, a duet Damon-Jing dolicza tylko kolejne zabójstwa na swoje konto.
Ku ogólnemu zaskoczeniu, balansujący na krawędzi kiczu Yimou Zhang realizuje całkiem sprytny plan, sprawiając widowni coraz większą uciechę. Wystarczy po prostu wyłączyć myślenie, nie czekać na dramatyczne zwroty akcji i zagryzać popcornem kolejne minuty filmu. W całej tej prostocie jest bowiem odrobina magii.
Największym problemem Wielkiego Muru jest jednak kroczenie nudnymi, wydeptanymi ścieżkami. Niektórzy wolą wybrać wygodną dróżkę i zrobić dobry, bezpieczny film, ale w tym przypadku reżyser świadomie kroczy autostradą marnych akcyjniaków. Bohaterów można opisać kilkoma słowami, a dziesięć minut po rozpoczęciu przewidujemy dalszy przebieg wydarzeń.
O Wielkim Murze niedługo nikt nie będzie pamiętać. Można w sobotnie popołudnie skoczyć do kina, nacieszyć się zielonymi potworami i Mattem Damonem ganiającym z łukiem, ale wieczorem i tak będziecie googlować tytuł filmu, żeby opowiedzieć znajomym, co dzisiaj robiliście. Jakby zatrzymać się na chwilę i pomyśleć, można też żałować, że tak słuszną ideę realizuje się, robiąc film akcji, a nie coś na wzór poprzednich dzieł Zhanga.
OCENA: 5
Atuty
Wady
Przeczytaj również
Komentarze (8)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych