Recenzja: Ghost in the Shell

Recenzja: Ghost in the Shell

Tomasz Alicki | 31.03.2017, 23:46

Rupert Sanders podjął się czegoś w rodzaju misji samobójczej. Oto reżyser mający na koncie zaledwie kilka filmów postanawia wziąć na warsztat legendarne anime. Mógł zepsuć wspomnienia fanów na myśl o oryginale, dokonać rewolucji i zapisać się na kartach historii albo… przerobić wszystko na film akcji i próbować wyjść z tego kontrowersyjnego pomysłu obronną ręką.

Futurystyczny świat objawia się pod postacią miasta, które na pierwszy rzut oka przypomina japońską metropolię. Budynki są wysokie, billboardy świecą się całą dobę we wszystkich kolorach tęczy, a w wąskich uliczkach pędzą ludzie i maszyny. Akcja dzieje się w świecie, w którym odróżnić człowieka od robota można jedynie pytając go o to wprost i licząc na szczerą odpowiedź. Przyszłość przyniosła możliwość ulepszenia własnego ciała o cybernetyczne elementy, stąd też nierozłączna ze swoim laptopem asystentka zwinnymi palcami ze stali błyskawicznie pisze po klawiaturze, miłośnik imprezowania sprawił sobie niezniszczalną wątrobę, a będący cały czas w środku akcji Batou (Pilou Asbæk) zamienił oczy na soczewki z wbudowanym noktowizorem.

Dalsza część tekstu pod wideo

Kolejnym krokiem w przyszłość jest projekt dominującej nad rynkiem cybernetycznej ochrony firmy Hanka. Skoro możemy w człowieku wprowadzić kilka drobnych poprawek, dlaczego by nie spróbować połączyć ze sobą dwóch kluczowych elementów – ludzkiego mózgu oraz ciała cyborga? W wyniku tego eksperymentu powstaje główna bohaterka imieniem Major (Scarlett Johansson). Dołącza do Sekcji 9 odpowiedzialnej za rozwiązywanie problemów firmy, stając się jednocześnie chodzącą bronią. Filmowe Ghost in the Shell skupia się głównie na pogoni Major za tajemniczym hakerem działającym przeciwko jej szefostwu. Przy okazji tego śledztwa przyjdzie jej zmierzyć się z własną przeszłością i podać w wątpliwość świat, w jakim aktualnie żyje, oraz otaczających ją ludzi.

Ciężko po samym seansie nazywać produkcję Ruperta Sandersa czymś innym niż zwykłym filmem akcji. Krótkie wprowadzenie w świat szybko przechodzi w pierwsze sceny walki. Potem podążanie za kolejnymi wskazówkami przeplata się z próbami zbudowania dramatycznej historii bohaterki, a kiedy reżyser już dokładnie mówi widzom, jakie wnioski powinni wyciągnąć z całości, kończy swoją pracę oszczędnym w środkach finałem.

Chociaż wychodzimy z kina raczej znudzeni niż oczarowani, początek zapowiadał coś zupełnie innego. Pierwsze minuty przedstawiające sam proces tworzenia Major stanowiły nie tylko intrygujące rozpoczęcie dla osób niezaznajomionych z oryginałem, ale również malutki ukłon w kierunku fanów mangi i anime. Odpowiedzialny za zdjęcia Jess Hall zaczął z wysokiego C i nie schodził z tonu aż do ostatnich minut. Ghost in the Shell wygląda pięknie, kilka zdjęć przywołuje na myśl oryginał, a lśniące neonami miasto kradnie niejedną scenę. Hall zadbał o to, żeby tło dla tego, co wymyślił sobie Rupert Sanders, stało na wysokim poziomie, budując tym samym niepowtarzalny klimat.

Dopiero kiedy bohaterowie zaczynają się odzywać, a z ust Juliette Binoche padają banalne sentencje o wartości życia i naszych czynów, widz zaczyna podejrzewać, że przybrana konwencja mogła zabić potencjał drzemiący w tej ekranizacji. Brakuje na ekranie emocji. Wszystkie postacie można opisać dwoma słowami i wystarczy usłyszeć pierwsze zdanie z ust każdej z nich, żeby zrozumieć, jaką odegra rolę w całości. Reżyser zaczyna od pokazywania palcem dobrych i złych osób, podaje nam na tacy odpowiedzi na wszelkie nurtujące Major pytania i nawet sam finał postanawia przeprowadzić w sposób niepozostawiający wątpliwości, co miał na myśli.

Ghost in the Shell jest zbyt dosłowne. Sprawdza się solidnie w roli filmu akcji głównie dzięki temu, jak wygląda. Prostota walki jest na swój sposób urzekająca. Połączenie solidnie egzekwowanych pojedynków, celnych strzałów między oczy i prezentacji kilku wymyślnych miejsc akcji sprawia, że na całość patrzy się przyjemnie. Po raz kolejny bardziej boli zmarnowany potencjał niż sama realizacja.

Fani oryginalnego Ghost in the Shell będą pewnie mocno zawiedzeni tym, do czego zostało sprowadzone ich anime. Powinni jednak odpuścić jeden zarzut, który ciągnął się za filmem od samych początków – obsadę głównej roli. Scarlett Johansson może nie zaliczyła występu swojego życia, ale na pewno udowodniła, że ma już trochę doświadczenia w futurystycznych klimatach. Zaczęła od systemu operacyjnego w Her, później pokazywała potencjał ludzkiego mózgu przy okazji filmu Lucy, by w tym roku mózg ten umieścić w ciele cyborga. W roli Major sprawdza się dobrze, zgrabnie pokonuje kolejnych przeciwników podczas scen akcji, a z podpowiadanych jej przez scenariusz słów robi, co tylko może.

Jeżeli nie mieliście jeszcze okazji zobaczyć albo przeczytać oryginału, przejdźcie się do kina, kupcie duży popcorn i zapewnijcie sobie odrobinę rozrywki w sobotnie popołudnie. Ghost in the Shell idealnie nadaje się właśnie do takiej roli. Może trochę brakuje do poziomu walk z Johna Wicka, ale mimo wszystko jest na co popatrzeć. Fani anime muszą z kolei wziąć głęboki oddech przed wejściem na salę kinową. Nie ma wielkich różnic w poruszanych przez film tematach, ale na pewno brakuje emocji i przemyśleń, które towarzyszyły końcowym minutom oryginału.

Ocena: 6/10

Atuty

Wady


6,0
Tomasz Alicki Strona autora
cropper