Recenzja: Czarna Pantera
Czarna Pantera kolejnym filmem Marvela. Klimat zmienia się o 180 stopni, wkraczamy z kamerami do Afryki. Chociaż daleko nowej premierze do arcydzieła, przedstawienie bohatera wprowadza sporo świeżości do superbohaterskiego kina.
Okazało się, że Afryka skrywa przed resztą świata wielki sekret – ogromne złoża Vibranium, które pozwoliły im wykształcić technologie wykraczające daleko poza to, czym ludzie posługują się na co dzień. Niezliczona ilość najmocniejszego metalu na świecie to nie jedyna mocna strona Wakandy, fikcyjnego kraju w Afryce. Otóż całego tego bogactwa oraz wszystkich mieszkańców strzeże czerpiący siłę z magicznych roślin król, Czarna Pantera. Fabuła nowego filmu Marvela zaczyna się w momencie, kiedy aktualny rządzący umiera, a władzę nad krajem przejmuje jego syn, Książe T’Challa (Chadwick Boseman).
Reszta historii Czarnej Pantery to już komiksowy standard. Nad Wakandą krążą dwie poważne kwestie, kiedy T’Challa przejmuje władzę. Przede wszystkim, po raz kolejny zostaje podniesiona decyzja ukrywania swojej technologii przed światem. Technologii, która w odpowiednich rękach byłaby w stanie ratować życia, zmodernizować całe państwa i sprawić, że ludzie poczują się jak w przyszłości. Po drugie, cenny artefakt Wakandy został wykradziony z muzeum przez groźnego przestępcę.
W ten sposób poznajemy pierwszego zbira, który ostatecznie nie okazuje się być czarnym charakterem. Ta rola w Czarnej Panterze spoczywa na tajemniczym Killmongerze, o czym dowiadujemy się nieco później. Kiedy jednak wreszcie to następuje, a Michael B. Jordan pojawia się pierwszy raz na ekranie, przedstawiając swoje intencje, od razu przykuwa uwagę. Pod koniec filmu jego postać jest zdecydowanie jedną z najbardziej intrygujących, wyrazistych i dobrze zagranych. Biorąc pod uwagę historię Marvela z czarnymi charakterami, Jordan może być jednym z lepszych nemezis, jakiego widzieliśmy od lat.
Obok Killmongera najmocniejszym aspektem Czarnej Pantery jest warstwa audiowizualna. Tym razem nie chodzi wyłącznie o samo CGI, chociaż i tutaj twórcy zrobili kawał dobrej roboty. Walki wyglądają świetnie, zwolnione tempo zostało ograniczone do minimum, a finałowe starcie, chociaż z pozoru proste, na pewno zostanie w pamięci fanów na dłużej. Dużo większe wrażenie robi jednak klimat zbudowany wokół Wakandy oraz oryginalna scenografia, która mocno wyróżnia się od tego, do czego przyzwyczaiło nas Marvel.
Zazwyczaj w kinie komiksowym lądujemy w Nowym Jorku albo innym Chicago, gdzie w świetle dnia ukrywa się postać o niewyobrażalnych umiejętnościach. Czarna Pantera to zupełnie inny przypadek. Ryan Coogler, reżyser Fruitvale oraz Creed: Narodziny legendy, snuje opowieść o kraju ukrytym w środku Afryki, o ogromnym postępie technologicznym i strzegącym wszystkiego superbohaterze. Różne plemiona, ich tradycje, a w niektórych przypadkach nawet sam wygląd otworzyły drzwi na stworzenie kolorowego, nowego świata, które ciężko porównać do poprzednich filmów Marvela.
Niestety, zawsze musi się znaleźć jakieś „ale”. W przypadku Czarnej Pantery dosyć sporym mankamentem jest brak większego zaangażowania widza w historię. Klimat się udał, a czarny charakter ma swoje wyraźne motywacje, których często brakowało Marvelowi. Patrzymy na ekran, podziwiamy krajobraz Wakandy z jej słynnym zachodem słońca i śmiejemy się z dowcipów bohaterów. Mimo to brakuje na ekranie jakichś większych emocji, dramatu, który uczyniłby ten film czymś więcej.
Ostatecznie jednak Czarna Pantera wypada jako kolejna solidna produkcja Marvela przynosząca mnóstwo radości podczas seansu. Są pewne problemy, a pod koniec możecie nie uważać tego doświadczenia za jedne z najlepszych w Waszym życiu, ale na pewno jest na co popatrzeć. CGI, Wakanda i scenografia cieszą oko, co powinno być wystarczającym argumentem za wybraniem filmu Ryana Cooglera na kolejną weekendową rozrywkę.
Ocena: 7/10
Atuty
Wady
Przeczytaj również
Komentarze (16)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych