Devil May Cry 5. Gramy w nową odsłonę serii i jesteśmy zachwyceni
Brakuje mi obecnie na rynku slashera z najwyższej półki, który oparłby się modzie na otwarty świat i kultywował klasyczne podejście. I wtedy wchodzi DMC 5 - cały na czerwono.
Miałem okazję zagrać w 20-minutowe demo, które przeszedłem trzy razy i jestem cholernie, ale to cholernie usatysfakcjonowany. Z jednej strony jest tu wszystko to, co doskonale znają fani serii. Z drugiej - po co na nowo odkrywać koło, skoro wszystko działa tu jak w szwajcarskim zegarku?
W wersji demonstracyjnej miałem okazję zagrać Nero (grywalne będą jeszcze dwie inne postacie), który paradował z nową fryzurą. Cóż, od zawsze byłem w #teamdante i nowa odsłona tego nie zmieni. Trzeba jednak przyznać, że chłopaczyna wydaje się teraz nieco dojrzalszy, nabrał charakteru. Mimo iż postarzał się o 10 lat wciąż potrafi rzucać sucharami przedrzeźniając przeciwników. Demko zaczynałem w słynnym kamperze, gdzie bohaterowi partnerowała urocza Nico. Korzystając z budek telefonicznych w trakcie misji, będziemy mogli dzwonić do dziewczyny i ulepszać umiejętności oraz skille za pomocą czerwonych orbów znanych z poprzednich części. Niestety w demie ta opcja była zablokowana.
Magiczna rąsia
Nero trafia Red Grave City - opanowanej przez demony metropolii przypominającej rynek starego miasta dużej europejskiej stolicy. Tytuł wygląda świetnie, wrażenie robią rozwalone wraki auta, zniszczone witryny, spopielone posągi ludzi czy choćby słońce przebijające się zza chmur. Nero stracił swoje demoniczne ramię, ale w zamian może teraz używać mechanicznych protez, które są największą nowością w gameplayu. "Rąsia", a raczej "rąsie", bo w samym demie było ich kilka rodzajów, pozwalają naszemu bohaterowi korzystać z różnych umiejętności. Protezy nie są przypisane na stałe - zbieramy je niczym naboje i w demie można było przechowywać w ekwipunku maksymalnie 4 sztuki każdej z nich. Jeśli używamy zwykłych ataków protez możemy używać do woli, jednak za każdym razem, gdy ładujemy rękawicę (trzeba przytrzymać przycisk) i odpalamy jeden z dewastujących ataków, zużywamy rączki. Jedne pozwalają na spowalnianie czasu i możliwość szlachtowania stojących w bezruchu maszkar, inne uwalniają ogromną wiązkę energii, którą sami kontrolujemy, a jeszcze inne dają nam możliwość wskoczenia na rakietę i szybowania w powietrzu w połączeniu w odpalaniem efektownych ataków. Są jeszcze takie, które pieszczą rywala prądem tudzież wystrzeliwują serię wierteł dziurawiących truchło. Sztos.
Postacią steruje się znakomicie w stylu znanym z poprzednich odsłon, a wszystko chodzi płynnie w 60 klatkach. Jedynie podczas walki z bossem, do której zaraz dojdziemy, animacja leciutko zwalniała podczas zadymy, ale do premiery jest jeszcze trochę czasu. Jeśli graliście w poprzednie części poczujecie się jak w domu. Nero szlachtuje rywali jak moja kobita ogórki na mizerię. Jest dynamicznie i stylowo. Możemy przyciągać do siebie przeciwników linką z hakiem, wybijać ich do góry, wyprowadzać combosy mieczem (Red Queen), żonglować nimy za pomocą broni palnej (Blue Rose), wykonywać efektowne uniki, odbijać się od ich głów czy rozbijać gardy kopniakiem z dwóch nóg niczym Hulk Hogan. Oczywiście im bardziej zróżnicowany nasz styl tym lepsza nota, a wbijanie rangi S wciąż bawi i stanowi wyzwanie samo w sobie.
Zamawiał pan lewatywę?
Budowa poziomów jest bardzo liniowa, nie ma tu żadnej rewolucji, wręcz zachowano stary schemat, ale nie uważam tego za wadę. Masa tu killroomów, a droga dalej otwiera się dopiero wtedy, gdy wszystkich wybijemy. Przejadło mi się wciskanie otwartych światów do każdej gry, a Capcom z nowym DMC idzie w kierunku starej szkoły. Nawet nie wiecie jak brakowało mi takiej formuły zabawy. Skupienie się na walkach, efektownym eliminowaniu kolejnych wrogów i spotkań z ogromnymi bossami.
Jeden z nich czekał oczywiście na mnie na końcu poziomu. A imię jego Goliath. Do tego przeklinał na lewo i prawo drocząc się z Nero. Momentami było kiczowato, ale to jest ten rodzaj kiczu, który w przypadku DMC kocham. Walka z demonem trwała kilka minut, miała też kilka faz, bo gdy trochę go obiłem załamywała się podłoga w budynku i walka kontynuowana była na otwartym terenie, gdzie przeciwnik robił istny rozpierdziel. Jeden z ataków wykonywał otwierając drugą gębę zlokalizowaną na brzuchu, którą wsysał elementy otoczenia w towarzystwie buchających płomieni. Jedynie co strasznie denerwowało to kamera automatycznie zalockowana na przeciwniku, przez co chcąc zebrać zielone orby ze zdrowiem czy protezy porozrzucane po planszy musiałem się nieźle nakombinować. Jednak samo starcie z mocno podkręconą muzą łączącą elektronikę z gotykiem - palce lizać. Rywala pokonałem robiąc mu khem... lewatywę. Gdy wystawił dupsko odpoczywając po ataku odpaliłem wiązkę energii kierując ją zupełnie przypadkiem tam, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę. W sam środek "oka Saurona". Musiało boleć.
Demo dobiegło końca a na ekranie pojawił się napis: "Devil May Cry is back". Zaiste! Jeśli Capcom niczego po drodze nie spieprzy w marcu będzie to obowiązkowa pozycja każdego fana slasherów. Bo choć gra jedzie na znanym schemacie to robi to w stylu, któremu wlepiam tłuściutkie S.
Przeczytaj również
Komentarze (35)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych