Bohemian Rhapsody – recenzja filmu. Bez kontrowersji, ale z emocjami
Nie jestem wielkim znawcą muzyki. Nie zmienia to jednak faktu, że osobiście uważam Freddiego Mercury’ego za najwybitniejszego wokalistę w historii. Jednym z moich największych marzeń, które nigdy się nie spełnią jest usłyszeć go na żywo. Dlatego też bardzo czekałem na Bohemian Rhapsody, chociaż jednocześnie obawiałem się o jakość tego filmu. Koniec końców okazało się, że jest to dobra produkcja, tylko trzeba do niej podejść z odpowiednim nastawieniem.
Sam początek lat 70. XX wieku. Zespół Smile grywa głównie w londyńskich pubach. Po jednym z koncertów z grupy odchodzi wokalista. Jego miejsce szybko zajmuje niejaki Freddie Mercury, który okazuje się niezwykle utalentowanym muzykiem. Od tej pory zespół pod nazwą Queen zaczyna zdobywać coraz większą popularność.
Na początek należy wyjaśnić jedną kwestię. Mnóstwo ludzi i recenzentów (którzy wbrew pozorom też są ludźmi) narzeka na to, że Bohemian Rhapsody pod wieloma względami jest niezwykle grzecznym, całkowicie pozbawionym kontrowersji i zwyczajnie przekłamanym filmem o legendarnym zespole Queen. I jest to prawda, nie ma się co oszukiwać. Problem w tym, że w obecnej sytuacji nie dało się go inaczej nakręcić. Brian May i Roger Taylor po prostu nie zgadzają się na to, by pokazać różne rzeczy i zainteresowani są tworzeniem laurek. Wyraźnie widać w Bohemian Rhapsody, że próbuje się tu przekazać, że wszystkie ekscesy i szaleństwa to tylko Freddie, a reszta zespołu to były spokojne, grzeczne chłopaki. To właśnie powód, dla którego z realizowania filmu o Mercurym zrezygnował Sacha Baron Cohen, który nie bawiłby się w żadne kompromisy. Szkoda, ale póki co nie było innej możliwości. Bo nie da się dyskutować z Brianem Mayem, który upiera się, że śmierć Freddiego nie była końcem Queen, tylko trudnym momentem w historii grupy. Litości… Może kiedyś doczekamy się produkcji, która opowie fascynującą historię tego zespołu w sposób na jaki zasługuje i będzie to arcydzieło. Mam taką nadzieję. Mam też jednak wrażenie, że sporo osób koncentruje się właśnie na tym, czym Bohemian Rhapsody nie jest i zupełnie pomija, czym jest.
Do pewnego momentu jest to bardzo schematyczna opowieść o narodzinach gwiazd. Trudne początki, pierwsze próby, kontrakt na płytę, pierwsze sukcesy, coraz więcej koncertów i coraz większa popularność, kłótnie w zespole, i tak dalej, i tak dalej. Nic, czego byśmy już wiele razy nie widzieli. Tyle, że w pewnym momencie Bohemian Rhapsody staje się autentycznie przejmującym portretem człowieka (Freddiego oczywiście), który z jednej strony jest prawdziwym geniuszem, niesamowicie ambitną, chcącą wszystkiego na raz i dążącą do tego uparcie osobą, a z drugiej kimś, kto panicznie boi się samotności, opuszczenia i tych chwil normalności, które następują między jednym występem, a drugim, jedną imprezą, a kolejną. Do tego Freddie potrafi być i czuły, wrażliwy, jak również zachowywać się jak arogancki dupek. Grający go Rami Malek wykonał fantastyczną robotę. Nie chodzi tylko o sposób poruszania się, gesty, czy nawet mimikę. Malek ma niesamowicie rzadki talent grania oczami: jest w nich wszystko, każde uczucie targające Mercurym pokazuje bezbłędnie. To dlatego film tak porusza i wzrusza, zwłaszcza pod koniec, gdy Freddie spieszy się, by zrobić jak najwięcej przed zbliżającą się nieuchronnie śmiercią. Ktoś, kto prawdziwie kocha muzykę musi uronić łzę zdając sobie sprawę, ile jeszcze byłby w stanie osiągnąć ten wielki wokalista, gdyby los dał mu chociaż kilka lat więcej.
Malek w roli Freddiego nie jest jedynym powodem, dla którego warto obejrzeć Bohemian Rhapsody. Jest tu oczywiście wybitna muzyka, co żadnym zaskoczeniem być nie może. Jest rewelacyjnie odwzorowany, słynny występ Queen na Live Aid na Wembley (prawdziwe nagranie można obejrzeć na Youtubie). Wszystko to ma też odpowiednie tempo, energię i szczyptę bardzo dobrego humoru. Z kina wyszedłem więc poruszony, zadowolony, smutny, z wciąż grającymi mi w uszach wspaniałymi utworami. Bohemian Rhapsody nie jest filmem, na który zasługujemy. Ale jest chyba najlepszym filmem o Queen i Freddiem Mercurym, jaki obecnie mogliśmy dostać.
Atuty
- Rami Malek;
- Tempo i energia;
- Muzyka (duh!);
- Trochę humoru i dużo emocji
Wady
- Wszystko to jest zbyt grzeczne, standardowe i schematyczne;
- Za mało scen interakcji między członkami zespołu
Bohemian Rhapsody podobało mi się bardziej niż się spodziewałem. Chociaż oczywiście nie jest to film, na jaki zasługuje Freddie Mercury.
Przeczytaj również
Komentarze (35)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych