Telewizja pod naporem streamingu
Czy dla tradycyjnej telewizji bije dzwon? Działające obecnie serwisy streamingowe zdobywają coraz to nowe przyczółki, wpływając na gusta i przyzwyczajenia odbiorców, a w kolejce czekają już następni pretendenci ze stajni najpotężniejszych światowych korporacji.
Można powiedzieć: szybko poszło. Cytowany przez The Wall Street Journal Beau Willimon z Netflixa przyznał, że nie spodziewał się, iż streaming tak szybko przemebluje świadomość konsumentów. Gdy w 2013 roku udostępniano cały pierwszy sezon “House of Cards”, był to eksperyment, którego rezultatu nikt nie był w stanie przewidzieć. Pięć lat później oglądanie filmów i seriali za pośrednictwem internetu (i co ważniejsze: płacenie za to) stało się chlebem powszednim.
Ale też trudno się dziwić, bo udogodnień -- i to niemal dla wszystkich (szczególnie widzów i twórców) jest całkiem sporo. Oglądamy, co chcemy, kiedy chcemy i na czym chcemy (komputer, smartfon, tablet, telewizor), tyrania telewizyjnej ramówki nie ma już nad nami nieograniczonej władzy; scenarzyści i reżyserzy uwolnili się od tradycyjnych struktur - nie muszą uwzględniać przerw na reklamy, wymyślać cliffhangerów, które przyciągną widzów w kolejnym tygodniu, a odcinki i sezony mogą mieć dowolną długość; powstają autorskie, niemalże misyjne obrazy, które u księgowych tradycyjnych telewizyjnych korporacji prawdopodobnie wywołałyby palpitacje serca, jak np. czarno-biała “Roma” Alfonso Cuarona przywodząca na myśl europejskie kino z dawno minionych dekad albo rekonstrukcja "zagubionego" filmu Orsona Wellesa.
Pionierem tej nowej epoki był wspomniany Netflix. Obecnie z ok. 140 milionami subskrybentów i budżetem na produkcję w wysokości 8 mld dolarów (dane z tego roku; Goldman Sachs przewiduje, że będzie tego jeszcze więcej) zdecydowanie przewodzi on w stawce. Za jego plecami znajduje się Amazon, którego streamingowy serwis jest obecnie częścią usługi Amazon Prime (według nieoficjalnych informacji korzysta z niego ok. 26 mln osób; w Polsce streaming Amazona jest jedną nogą, z polskim interfejsem, ale bez cen w złotówkach), a za tą dwójką na pudle plasuje się Hulu z ponad 20 mln użytkowników, choć są to dane tylko z USA, jedynego kraju, gdzie serwis ten jest oficjalnie dostępny.
Prawdziwa wojna rozpocznie się jednak w przyszłym roku wraz z nadejściem nowych, potężnych pretendentów.
Apple i Disney wchodzą do gry
Choć dotychczasowa produkcja telewizyjna Apple wygląda skromnie (Planet of the Apps, Carpool Karaoke dostępne w Apple Music), amerykańska korporacja poważnie przymierza się do uszczknięcia dużej części streamingowego tortu. Nie powinno być chyba inaczej - to w końcu Steve Jobs mówił siedem lat temu Walterowi Isaacsonowi, że znalazł sposób, jak przenieść telewizję w epokę cyfrową.
Zacznijmy od początku. Do prac nad nowym serwisem streamingowym zatrudnieni zostali byli menedżerowie Sony Pictures Television, Jamie Erlicht oraz Zach van Amburg, którzy w minionych latach przyczynili się do powstania takich hitów jak Breaking Bad czy The Crown. Erlicht i van Amburg mają dysponować budżetem w wysokości 1 mld dolarów. Serwis, jak można się dowiedzieć, wystartuje w pierwszej połowie 2019 roku i według doniesień mediów będzie on dostępny na urządzeniach firmy (iPhone’ach, iPadach czy Apple TV). Zaoferuje nie tylko oryginalne treści wyprodukowane przez Apple, ale też licencje (bez konieczności pobierania kolejnych aplikacji), np. od HBO czy Starz.
Pewne wątpliwości budzą jednak dwie kwestie. Po pierwsze, Apple, a zwłaszcza jego szef Tim Cook, chce, aby treści udostępniane w serwisie nie kolidowały z wizerunkiem firmy. Ma być pozytywnie, optymistycznie, bez zbędnej przemocy, przekleństw i motywów inspirowanych kontrowersyjnymi sprawami społecznymi. Niektórzy zastanawiają się, czy nie ograniczy to kreatywności twórców. Jak donosił we wrześniu The Wall Street Journal, Cook odrzucił z m.in. wyżej wymienionych powodów serial Vital Signs, przy którego produkcji udzielał się znany raper i producent Dr. Dre. I nie był to jedyny taki przykład - odrzucone lub wygładzone zostały też inne produkcje, jak nadal oficjalnie niezapowiedziany thriller psychologiczny M. Night Shyamalana.
Po drugie, Apple ciąży zła sława firmy, która doprowadziła do zapaści branży muzycznej. Wielu potencjalnych partnerów biznesowych ma wątpliwości, czy powierzać swoje srebra rodowe korporacji, która zabiła sprzedaż albumów wypartych z rynku przez pojedyncze utwory udostępniane na iTunes. Na tym odcinku działać -- i w razie czego gasić pożary -- ma Peter Stern (wcześniej Time Warner Cable), który został zatrudniony w 2016 roku. Efekt jego starań poznamy w nadchodzących miesiącach.
Najpoważniejszym konkurentem dla Netflixa będzie jednak zapewne Disney ze swoim serwisem Disney+, który wystartować ma pod koniec przyszłego roku. Powód jest zwłaszcza jeden: ogromne aktywa, do których dostęp ma korporacja. To nie tylko np. filmy ze stajni Marvela, Pixara i National Geographic, ale też wytwórni 21st Century Fox, której przejęcie ma zakończyć się w 2019 roku (transakcja wyniesie ponad 50 mld dolarów).
Robert Iger, dyrektor generalny The Walt Disney Company, przekonywał niedawno, że Disney+ jest najważniejszym przedsięwzięciem jego firmy w roku fiskalnym 2019. Podobnie jak w przypadku Apple nie znamy zbyt wielu konkretów, ale z rozmaitych doniesień medialnych można się z grubsza dowiedzieć, czego się spodziewać. Na początku subskrybenci powinni mieć dostęp do siedmiu tysięcy odcinków seriali oraz do 400-500 filmów. Okrętem flagowym usługi będzie 10-odcinkowy The Mandalorian osadzony w uniwersum Gwiezdnych Wojen (między szóstym a siódmym epizodem sagi), którego budżet wynosi podobno 100 mln dolarów.
W planach są także inne produkcje, które powinny przyciągnąć wielomilionową widownię. Wspomina się o serialach z superbohaterami (mają się w nim pojawić aktorzy z pełnometrażówek), serialu osadzonym w świecie “Potworów i spółki” czy na podstawie popularnego High School Musical. Niebagatelne znaczenie ma też to, że Disney+ jako jedyny serwis streamingowy będzie miał dostęp do przyszłych filmowych superprodukcji w rodzaju dziewiątego epizodu Gwiezdnych Wojen, Frozen 2, Toy Story 4, Captain Marvel czy remake’u “Króla lwa”.
Telewizja? To jeszcze nie koniec
Z powyższego wynika, że telewizja powinna już przekraczać swoją smugę cienia, ale okazuje się, że zdania w tej sprawie są podzielone. Randy Freer, prezes Hulu, uważa, że tradycyjna telewizja, tzn. taka wysyłająca sygnał w jedną stronę, jest jak łączenie się z internetem za pomocą modemu telefonicznego. Ale z kolei Richard Piepler, szef HBO, wciąż widzi dla kablówek szanse, jeśli zaczną one wycinać zbędne treści, których obecnie jest nadmiar. Jego słowa to wbrew pozorom nie pobożne życzenia i zakłamywanie rzeczywistości. W 2017 roku HBO odnotowało największy w historii wzrost liczby abonentów, dowodząc tym samym, że bardziej tradycyjne media wciąż mogą świetnie sobie radzić w epoce cyfrowej, zwłaszcza jeśli podejmą kroki, by dostosować się do narzuconych przez nią realiów.
Ann Sarnoff z amerykańskiego oddziału BBC Studios podejmuje ten sam temat z jeszcze innej strony. Wizja przyszłości Sarnoff to najwięksi nadawcy (Netflix, Amazon itd.), których ofertę uzupełniają mniejsze platformy i telewizje/kanały tematyczne, próbujące przyciągnąć do siebie konkretne, specyficzne grupy widzów. Wtóruje jej w tym Thomas Benski, dyrektor generalny studia Pulse Films. On natomiast posługuje się celnym, przemawiającym do wyobraźni porównaniem “supermarkety kontra delikatesy”.
Jednak wieści o nieuniknionej śmierci telewizji są póki co przesadzone także z innych, bardziej przyziemnych powodów. Firmy badające rynek telewizyjny donoszą, że owszem, przyzwyczajenia i preferencje widzów się zmieniają (dynamika zmian zależy od kraju), lecz wciąż przeciętny Smith czy Kowalski spędzają przed telewizorem kilka godzin dziennie. No i jest też podstawowy problem infrastruktury sieciowej ciążący niczym kula u nogi. W niektórych krajach (bynajmniej nie trzeciego świata) wizja domu, w którym każdy członek przeciętnej czteroosobowej rodziny streamuje w tym samym czasie na swoim urządzeniu filmy HD to wciąż obrazek niekoniecznie przystający do obecnych możliwości.
Ale może to wszystko jest tylko etapem przejściowym i tą prawdziwą przyszłością telewizji są filmy interaktywne? Wspomniany na początku tekstu Willimon w rozmowie z WSJ głośno się zastanawia, czy należy udostępniać widzom narzędzia umożliwiające współtworzenie, czy zostać przy autorskich, domkniętych i w pełni oszlifowanych wizjach. Niewykluczone, że ta pierwsza opcja zwycięży (ku przerażeniu osób z konserwatywnymi poglądami na sztukę filmową), ale to już temat na kiedy indziej.
Przeczytaj również
Komentarze (36)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych