Orange Is the New Black, sezon 7 – recenzja serialu. Wolność trzeba kochać i rozumieć
Wszystko kiedyś musi się skończyć, także flagowy serial Netflixa, którego popularność była jednym z powodów tego, że serwis ten odniósł szybki i spektakularny sukces. Mowa oczywiście o Orange Is the New Black, którego finałowy, siódmy sezon można już oglądać. Czy twórcom udało się godnie pożegnać?
Kontynuujemy więc wątki rozpoczęte w poprzednich sezonach, nie czas to na rewolucje. Piper wychodzi z więzienia i próbuje ułożyć sobie życie. Blanca będzie starała się zrobić wszystko, by nie zostać wydaloną z kraju. Pozostałe osadzone również nie będą mogły narzekać na nudę. Tym bardziej, że w Litchfield pojawia się nowy zarządca.
Orange Is the New Black – wątków wiele, za to emocji mało
Orange Is the New Black zawsze oferowało spojrzenie na bardzo wiele tematów wiążących się z systemem penitencjarnym, a przy okazji także i sądowniczym. Tym razem na pierwszy plan wysuwają się zdecydowanie dwa wątki. Pierwszym z nich jest jakże aktualna sprawa nielegalnych migrantów, którzy próbują rozpocząć w Stanach Zjednoczonych nowe życie. To w zasadzie jedyny element, który może jakoś mocniej poruszyć odbiorcę (więcej o emocjach za chwilę). Oglądanie tego, jak paskudnie zachowują się pracownicy urzędu imigracji, jak często odmawiają osadzonym jakiejkolwiek godności, o przysługujących im prawach nie wspominając, bywa wstrząsające. I nie jest to wcale przesadzony obraz. Rzeczy takie, jak stawianie przed sądem, bez obecności prawnika, dziesięcioletnich dzieci, które nie mają zielonego pojęcia, co się dzieje, rzeczywiście miało miejsce w ostatnich latach w USA. To w ogóle niesamowity paradoks, że kraj zbudowany dzięki pracy imigrantów, w którym wszyscy tymi imigrantami – względnie ich potomkami – są tak bardzo jest niechętny ludziom, którzy marzą o lepszym życiu dla siebie i swoich dzieci.
Drugim najważniejszym wątkiem jest życie Piper poza murami więzienia. I tutaj niestety zaczyna się robić nijako. W zasadzie wszystko, co jej się przytrafia jest całkowicie znane z innych produkcji, oklepane i banalne. Nie ma tu żadnego zaskoczenia, żadnej subtelności. I to nie tylko w przypadku Piper rzecz tak się ma, ale też i Cindy, Aleidy, czy Maritzy. To w ogóle jest spory problem ostatniego sezonu Orange is the New Black. Wygląda trochę, jakby twórcy nie mieli już za bardzo pomysłów. Ewentualnie tak skupili się na kończeniu tysiąca wątków, że zapomnieli, iż przy okazji warto byłoby wywołać w widzu jakieś emocje z tym związane. Poza wątkiem deportacji, żadna kluczowa scena związana z bohaterkami, które znam i lubię od siedmiu lat nie chwyciła mnie za serce, nie poruszyła mnie. Rozumiem, co chciano osiągnąć, zaszwankowało jednak wykonanie. Może to też wynik tego, że niektóre elementy wydają się dość niepotrzebne, jak nowa historia Caputo. W innych przypadkach obserwacje są takie same, jak w poprzednich sezonach. Nic nowego na przykład nie dowiemy się o problemie prywatyzacji więzień przez korporacje, którym zależy wyłącznie na oszczędnościach i zyskach, a nie na ludziach. Niby nieźle zostaje pokazane, że czasem wystarczy odrobina przyzwoitości, dobrego serca i otwartości, by zmienić czyjeś życie na lepsze, a z drugiej strony dobitnie się przypomina, że wszystko to można w bardzo prosty sposób zniszczyć. Ale wątpię, by zostało to ze mną na dłużej. A to możliwe, co udowodnił chociażby czwarty sezon, którego najważniejsze sceny pamiętam do dziś.
Orange Is the New Black – niezły rozwój bohaterek i bohaterów
Orange Is the New Black było też zdecydowanie produkcją, której jakość wynikała z dobrze napisanych i zagranych postaci. Pod tym względem w siódmym sezonie jest całkiem w porządku. Wyraźnie widać chociażby, jak długą drogę przeszła Piper, jak bardzo się zmieniła, ile nauczyła. Podobnie jest z Pennsatucky, która z jednej z najbardziej irytujących, stała się z jedną z mych ulubionych bohaterek. Znów ciekawą postacią była również Taystee, która musiała poradzić sobie z najróżniejszymi problemami będącymi wynikiem przeszłych wydarzeń. Dobrze też się stało, że pojawiła się z powrotem część obsady, która zniknęła wraz ze stłumieniem buntu w Litchfield. Przyjemnie było chociażby zobaczyć ponownie Maritzę. Z drugiej jednak strony obowiązkowe retrospekcje pokazujące życie bohaterek przed tym, jak trafiły do więzienia są dość nijakie i trudno byłoby mi uznać, że wnoszą coś specjalnie nowego do charakteru niektórych z nich. Mowa tu głównie o Lornie, której wspomnienia są bardzo oczywiste i nic nie zmieniające.
Ogółem więc siódmy i ostatni sezon Orange Is the New Black był wyraźnie słabszy od wielu poprzednich. Warto docenić to, że w zasadzie wszystkie wątki zostały bardzo sprawnie zakończone. Przy okazji jednak wyparowały gdzieś emocje oraz – poza jednym wyjątkiem – bardzo ciekawe obserwacje na najróżniejsze tematy. Jako całość serial wciąż się jednak broni. Rozumiem, że ma swoich przeciwników. Niektórzy słusznie zauważają chociażby, że bardzo często Litchfield nie przypomina więzienia, tylko bardziej wakacyjne kolonie. Tak czy siak, poruszonych zostało w tej produkcji wiele tematów i problemów, na które warto zwrócić uwagę. Na czele z tym – co podkreśla czołówka – że trzeba pamiętać, iż osoby, które trafiają do więzień to bardzo często normalne osoby, którzy z wielu różnych powodów zrobiły coś złego. Nie są to jednak bestie. Ani potwory. Tylko ludzie.
Atuty
- Jeden rzeczywiście ciekawy i poruszający wątek;
- Niezły rozwój bohaterek i bohaterów;
- Dobre aktorstwo;
- Odrobina (często czarnego) humoru;
- Dobrze, że niektóre postacie wróciły, choćby na chwilę
Wady
- Zaskakująco mało emocji;
- Sporo dość błahych i oczywistych obserwacji;
- Nic nie wnoszące retrospekcje
Orange Is the New Black w swoim finałowym sezonie sprawnie zakończyło wszystkie wątki, po drodze jednak gubiąc kilka istotnych cech, którymi wyróżniała się ta produkcja.
Przeczytaj również
Komentarze (16)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych