Pandora - recenzja filmu. Netflix ma swój "Czarnobyl" w azjatyckim sosie
Ogromne zainteresowanie filmem "Parasite", który dostał w tym roku Oscara, sprawiło, że kino azjatyckie zaczęło znów przyciągać widzów. Na Netflixie nie brakuje produkcji, które można bez problemu polecić fanom orientalnych klimatów. Jednym z takich filmów jest "Pandora".
W Japonii wspomnienia po tragedii, jaka zdarzyła się w Elektrowni Atomowej Fukushima Nr 1 są wciąż żywe. W 2011 roku trzęsienie ziemi i następujące po nim tsunami spowodowało stopienie rdzeni i skażenie środowiska substancjami promieniotwórczymi pochodzącymi z wody służącej do chłodzenia reaktorów. W Korei, gdzie korzystanie z elektrowni jądrowych jest powszechne i cały czas buduje się nowe ośrodki, katastrofa z Fukushimy była jedną z inspiracji do nakręcenia filmu "Pandora" łączącego dramat rodzinny z filmem katastroficznym. Filmu może nie tak spójnego i sugestywnego jak "Czarnobyl" z HBO, ale z pewnością wartego seansu.
Za produkcję odpowiada Park Jung-Woo, który doświadczenie w filmach katastroficznych zdobywał kręcąc całkiem niezłe "Yeon-ga-si". Główną rolę dostał z kolei Nam-gil Kim, którego rodzimi widzowie mogą kojarzyć z niezłej roli w wyświetlanym również w naszym kraju thrillerze "Człowiek bez pamięci". Jae-Hyeok, bo w rolę tego bohatera się wciela, mieszka wraz z mamą (Kim Young-Ae), bratową (Moon Jeong-Hee) i jej synem w małym nadmorskim miasteczku nieopodal elektrowni jądrowej, która z jednej strony pozbawiła region turystyki, z drugiej zaś dała pracę okolicznej ludności. Rodzina Jae-Hyeoka przeżyła już jednak jeden dramat, gdy ojciec i brat zginęli w wypadku w elektrowni. Sielanka miejscowego życia zakłócana jest protestami związanymi z funkcjonowaniem zakładu pracy i wykorzystania atomu, a sam Jae-Hyeok od jakiegoś czasu planuje opuszczenie miasta, na co nie patrzą zbyt przychylnie jego dziewczyna (bardzo udana rola Kim Joo-Hyun) i matka.
Koreańska superprodukcja
Film rozkręca się powoli od poznania bohaterów i wątków typowo obyczajowych. Gdy jednak miasto nawiedza trzęsienie ziemi, a elektrownia ulega uszkodzeniu, tempo narracji zaczyna wzrastać i już praktycznie do samego końca będzie cały czas trzymało w napięciu. Film skupia się nie tylko na dramacie miejscowej ludności, pracowników elektrowni, strażaków i służb porządkowych, ale podejmuje też tematy zaniedbań na wyższych szczeblach, walki o stołki, polityki i potajemnie przepychanych ustaw. To nadaje filmowi większej skali choć trzeba przyznać, że konflikt na linii premier - prezydent jest prowadzony bardzo sztampowo i dominują tu jednowymiarowe postacie, których intencje są łatwe do odczytania.
Zaskakuje jednak rozmach i efekty specjalne. To nie jest film, w którym rządzą oszczędne ujęcia łatające braki budżetowe. Efekty specjalne stoją na wysokim poziomie, a sceny kręcone na autostradach, w portach i miastach ukazujące skalę paniki (widać, że zatrudniono masę statystów a nawet wykorzystano obiekty sportowe) potrafią zachwycić i budują klimat niepewności wobec groźby wybuchu reaktora. Tak, to jest azjatycka superproduckja, którą ogląda się naprawdę przyjemnie. Chociaż nie wiem czy w przypadku katastroficznego wymiaru opowieści słowo "przyjemnie" jest tu na miejscu.
Wielowymiarowe dramaty
Film nie unika bowiem scen, które wzbudzają u widza trwogę i współczucie. Trafiający do prowizorycznych szpitali ludzie dotknięci promieniowaniem przeżywają własne dramaty, a ukazanie skutków tragedii jest momentami równie poruszające co w "Czarnobylu" wliczając w to spalone ciała, trupy w workach i bardzo mocne sceny konwulsji czy wymiotów. Choć bez wątpienia nie jest to produkcja tak mroczna jak serial HBO. Zapuszczanie się w "Pandorze" w głąb kolejnych pomieszczeń reaktora nie ma aż takiego ciężaru gatunkowego i nie jest obudowane taką tajemnicą, ale nie brakuje tu scen, które wrzucają ciarki na plecy pokazując, że z energią jądrową nie ma żartów. Bohaterowie walczą z czasem, własnym zdrowiem i rządem, co udziela się widzowi nawet jeśli fabuła idzie przez większość czasu utartymi szlakami.
Oczywiście trzeba brać namiar na to, że jest to kino Azjatyckie, ze specyficzną grą aktorską, gestykulacją i okazywaniem emocji. Momentami do filmu wdziera się za dużo patosu, a sama końcówka jest zdecydowanie zbyt rozciągnięta i ckliwa, co jednak nie oznacza, że na filmie nie uronicie łzy. Bo jak wspomniałem na początku - jest to nie tylko film katastroficzny, ale również dramat obyczajowy. Choćby inżyniera (znakomity Jung Jin-Young), który od samego początku próbował ostrzegać władze przed nadchodzącą tragedią, ale był ciągle zbywany. To także dramat ojca i syna pracujących w tej samej elektrowni czy w końcu dramat dziecka czekającego na powrót wujka, który nie zdążył z ewakuacją.
"Pandora" nie jest tytułem tak oryginalnym jak "Parasite", w żaden sposób nie rewolucjonizuje kina, ma nieco lżejszy klimat niż "Czarnobyl", ale to kawał dobrego filmu katastroficznego z metką "azjatyckiej superprodukcji". Film nawet przez chwilę nie nuży pokazując jak w obliczu katastrofy działają służby i zachowują się ludzie wliczając w to skrajne postawy. Jeśli szukacie dobrego kina w sosie orientalnym - trafiliście pod dobry adres.
Atuty
- Dobre przedstawienie głównych bohaterów
- Niezłe efekty specjalne
- Rozmach scen
- Do końca trzyma w napięciu
- Ukazanie skutków promieniowania
Wady
- Zbyt ckliwe i przeciągnięte zakończenie
- Niektóre wątki idą według przewidywalnego szablonu
Pokaz umiejętności koreańskich filmowców. Trzyma w napięciu, zaskakuje rozmachem i opowiada wciągającą historię.
Przeczytaj również
Komentarze (22)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych