Jak oni zaczynali: Quentin Tarantino
Nie każdy twórca zostawał mistrzem od pierwszego spojrzenia w kamerę. Ba, wręcz przeciwnie – większość dopiero po wielu latach dochodziła do wielkich sukcesów artystycznych. Cykl „Jak oni zaczynali” ma za zadanie przybliżyć pierwsze filmy znanych reżyserów: ich wprawki, ćwiczenia, debiuty. Pierwszy odcinek poświęcony będzie „Urodzinom mojego najlepszego przyjaciela” Quentina Tarantino.
Ze szkołą filmową Quentin Tarantino miał niewiele wspólnego. A w zasadzie z jakąkolwiek szkołą, gdyż porzucił edukację w wieku lat szesnastu. Dość szybko jednak znalazł zajęcie, którym okazała się praca w słynnej – dzięki jego nazwisku – wypożyczalni filmów Video Archives. Przez kilka lat uczęszczał także na kurs aktorski prowadzony przez Allena Garfielda, który wcześniej zagrał w dwóch filmach Briana De Palmy. Obecność w tych dwóch miejscach pozwoliła Quentinowi – poza dogłębnym poznaniem historii kina (nie tylko filmów klasy B) – zebrać wokół siebie równie wielkich pasjonatów X muzy. Wśród nich znalazł się Craig Hamann, z którym Tarantino napisał scenariusz do „Urodziny mojego najlepszego przyjaciela”.
Fabuła filmu nie jest zbytnio skomplikowana. W miasteczku Torrance mieszka dwóch przyjaciół, Clarence Pool i Mickey Burnett. Jako że grany przez Hamanna Mickey miał bardzo zły dzień tuż przed urodzinami, Clarence (w tej roli Tarantino) postanowił zorganizować mu wspaniały czas właśnie podczas jego święta. Wiadomo jednak, że dobrymi chęciami wybrukowane jest piekło, w związku z czym wszystko co mogło nie wyjść, nie wyszło, zamieniając kolejny dzień Mickeya w koszmar.
Jakkolwiek prosto brzmi ta historia, jej nakręcenie wcale nie było łatwym zadaniem. Film był kręcony przez trzy lata, głównie ze względu na problemy z budżetem, który ostatecznie zamknął się w kwocie pięć tysięcy dolarów. „Urodziny mojego najlepszego przyjaciela” finansowane były z kieszeni zaangażowanej w projekt ekipy i często jej członkowie, z Tarantino na czele, musieli czekać na wypłatę z Video Archives. Problemem były także kamery i lokalizacje. Jeden aparat okazał się wadliwy – obraz i dźwięk były całkowicie nie zsynchronizowane, przez co Tarantino i Hamann poświęcili trzy tygodnie, by odpowiednio połączyć ze sobą obie warstwy. Wypożyczenie innej maszyny było z kolei drogie, ale na to akurat znalazł się sposób. Jako że firma pracowała od poniedziałku do piątku, ekipa zabierała kamerę tuż przed weekendem i oddawała na początku kolejnego tygodnia – dwa dni były więc darmowe. Duża część filmu nakręcona została w domu matki Tarantino, Connie, która wyjechała na dwa tygodnie, w trakcie których przyjaciele jej syna zdemolowali budynek. Inne sceny nakręcone zostały w barze, do którego grupa dostawała klucze na noc. Przykłady podobnych problemów można by jeszcze mnożyć. Poziom prowizorki podsumować może anegdota o tym, że któregoś dnia w kamerze wyładowały się baterie, zapasowych nie było, więc w celu ich zasilenia, w środku nocy zostały podłączone do… akumulatora samochodowego. Najważniejsze i jednocześnie najbardziej nieszczęśliwe wydarzenie miało miejsce pod sam koniec zdjęć. To wtedy, w wyniku spięcia, spaliły się rolki z trzema bardzo ważnymi scenami. Jak na złość nakręcone zostały one we wspomnianym barze, do którego w międzyczasie ekipie zabroniono przychodzić. W związku z tym Tarantino i Hamann w końcu się poddali, uznali „Urodziny mojego najlepszego przyjaciela” za swoją „szkołę filmową” i ostatecznie nie skończyli filmu. Z pierwotnych siedemdziesięciu minut zachowało się trzydzieści sześć.
„Urodziny mojego najlepszego przyjaciela” na pewno warto obejrzeć z dwóch powodów. Pierwszy to taki, że jeśli znacie dobrze dorobek Tarantino (a kto nie zna?), to znajdziecie tu sporo scen, które będą Wam się kojarzyć z innymi jego dziełami, bądź filmami, przy których miał udział. Najlepszym tego przykładem jest pomysł Clarence’a, by wynająć Mickey’owi na urodziny prostytutkę. Daje jej klucze do mieszkania przyjaciela, który wraca do domu nie mając pojęcia kim jest dziewczyna. Jeśli motyw ten kojarzy Wam się z początkiem „Prawdziwego romansu”, to całkowicie prawidłowo, gdyż wiele elementów debiutu Tarantino posłużyło mu do napisania scenariusza filmu Tony’ego Scotta. Co więcej, główny bohater „Prawdziwego romansu” też ma na imię Clarence i zakochuje się w dziewczynie do towarzystwa – tak samo kończy się historyjka w „Urodzinach mojego najlepszego przyjaciela”. Innym odniesieniem jest scena gdy postać Tarantino wciąga nosem proszek powodujący swędzenie, myśląc, że to kokaina. W taki sam sposób Mia Wallace w „Pulp Fiction” zażywa heroinę, która wedle jej wiedzy jest lżejszą kokainą. Co ciekawe, Tarantino, który po „Urodzinach mojego najlepszego przyjaciela” prawie stracił kontakt z Craigiem Hamannem, zadzwonił do niego, by ten opowiedział Umie Thurman, jak czuje się człowiek, który wciągnął nosem heroinę. Także wielu aktorów, którzy pojawili się w pierwszym filmie Tarantino, później z nim współpracowało. Przykładowo Linda Kaye, która wystąpiła jako była dziewczyna Mickeya, w „Pulp Fiction” zagrała dziewczynę, która zginęła w trakcie pomagania Butchowi (Bruce Willis).
Drugim powodem, dla którego warto zobaczyć „Urodziny mojego najlepszego przyjaciela” jest fakt, że już w tym filmie wyraźnie widać kilka charakterystycznych rzeczy Tarantino. W oczy, a raczej uszy, najbardziej rzucają się dialogi – tak samo jak w późniejszych dziełach, pełne anegdot, absurdalnego poczucia humoru i ironii. Cały film jest zresztą gadany, co jest przecież jednym z najbardziej rozpoznawalnych elementów filmografii Quentina. Warto też zwrócić uwagę na aktorów. Chociaż zdecydowana większość ludzi na planie była amatorami, Tarantino potrafił ich poinstruować, jak powinni zachowywać się przed kamerą. Craig Hamann opowiadał potem, że Quentin już wtedy miał po prostu do tego talent. Tak samo jak i do reżyserowania. Według Craiga to właśnie jego zdolności sprawiły, że z czegoś co miało być kiepskim amatorskim filmem, wyszła zabawna komedia w stylu noir.
Należy więc żałować, że „Urodziny mojego najlepszego przyjaciela” nie zachowały się w całości. Ciężko bowiem ocenić coś, z czym można zapoznać się tylko w połowie. Nie zmienia to jednak faktu, że mógł to być naprawdę niezły film, a oglądając dostępne fragmenty miałem duży ubaw. Zresztą, sam Tarantino powiedział po latach, że „Urodziny mojego najlepszego przyjaciela”, chociaż niedojrzałe i prymitywne, to jednak widać, że są zrobione przez niego. I tego odmówić mu nie można, co należy docenić tym bardziej, że rzadko kiedy się zdarza, by już pierwsze dzieło w karierze było tak bardzo nacechowane swoim autorem.
Przeczytaj również
Komentarze (15)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych