Jak oni zaczynali: Paul Thomas Anderson

Jak oni zaczynali: Paul Thomas Anderson

Jędrzej Dudkiewicz | 04.08.2020, 22:00

Nie każdy twórca zostawał mistrzem od pierwszego spojrzenia w kamerę. Ba, raczej wręcz przeciwnie – większość dopiero po wielu latach dochodziła do wielkich sukcesów artystycznych. Cykl „Jak oni zaczynali” ma za zadanie przybliżyć właśnie te pierwsze filmy znanych reżyserów, ich wprawki, ćwiczenia, debiuty. W kolejnym odcinku przyjrzę się bliskiemu mi (z racji tego, że o jego dziełach napisałem licencjat) Paulowi Thomasowi Andersonowi i krótkometrażowemu mokumentowi „The Dirk Diggler Story”.

To nieprawda, że Paul Thomas Anderson nie chodził do szkoły filmowej. Chodził, całe dwa dni. Zrezygnował z dwóch powodów. Po pierwsze, przyniósł na zajęcia podpisany przez siebie scenariusz autorstwa legendy amerykańskiego scenopisarstwa, Davida Mameta, i dostał za niego ocenę 3. Po drugie, inny z wykładowców nie podzielał jego wielkiego zainteresowania „Terminatorem” Jamesa Camerona. W jednym ze znacznie późniejszych wywiadów Anderson stwierdził, że o kręceniu filmów i tak można nauczyć się dzięki obejrzeniu wybranego dzieła z komentarzem reżysera. Za odzyskane pieniądze z czesnego, Anderson nakręcił krótkometrażówkę „Cigarettes & Coffee”. Zanim jednak do tego doszło, będąc jeszcze w liceum, w 1988 roku zadebiutował mokumentem „The Dirk Diggler Story”.

Dalsza część tekstu pod wideo

Jak oni zaczynali: Paul Thomas Anderson

By zebrać pieniądze potrzebne na wyprodukowanie swojego pierwszego filmu, Paul Thomas Anderson zarabiał czyszcząc klatki w sklepie ze zwierzętami. Po latach okazało się, że zdecydowanie warto było poświęcić na to czas. „The Dirk Diggler Story” prawie dziesięć lat później zaowocowało nakręceniem genialnego „Boogie Nights”, pierwszego dzieła, które przyniosło Andersonowi sławę. Wpierw jednak przyjrzyjmy się „The Dirk Diggler Story”. Zainspirowany życiem słynnego aktora filmów pornograficznych, Johna Holmesa, mokument ten opowiada historię od zera do bohatera, tytułowego Dirka Digglera. W trakcie trzydziestu minut widz ma możliwość posłuchać wypowiedzi współpracowników Dirka, ze szczególnym uwzględnieniem Jacka Hornera (Robert Ridgely), reżysera produkcji pornograficznych. Oprócz tych wspominkowych anegdot, widać samego Dirka (w tej roli Michael Stein) – jego pewność siebie, połączoną z brakiem talentu aktorskiego, a w końcu pychę, która doprowadza go do kłótni z Jackiem i narkotyków. To one ostatecznie stają się przyczyną jego śmierci.

Brzmi znajomo? Nic dziwnego, w bardzo dużym skrócie tak można by streścić fabułę „Boogie Nights”, z wyłączeniem śmierci głównego bohatera. Oba filmy różnią się za to mocno w kwestii aktorów występujących na ekranie. W „Boogie Nights” Dirka Digglera zagrał Mark Wahlberg, zaś Michael Stein dostał epizodyczną rolę klienta pojawiającego się w sklepie ze sprzętem stereo. Co ciekawe nawet prawdziwe imię i nazwisko Dirka w obu filmach jest inne – w „The Dirk Diggler Story” jest to Stephen Samuel Adams, w „Boogie Nights” Eddie Adams. Z kolei w Jacka Hornera wcielił się Burt Reynolds, grający go w „The Dirk Diggler Story” Robert Ridgely w „Boogie Nights” pojawił się jako Pułkownik, przyjaciel i sponsor filmów Hornera. Dla Ridgely’ego była to zresztą ostatnia rola przed śmiercią. Aktor nie doczekał niestety premiery „Boogie Nights”, a szkoda, bo pewnie byłby dumny widząc, w jaki sposób Paul Thomas Anderson rozwinął swój pomysł sprzed lat. Warto również wiedzieć, że narratorem w debiucie Andersona był jego ojciec, Ernie, który od najmłodszych lat zachęcał syna do tego, by zajął się kręceniem filmów.

Fabuła, a raczej jej szkic, to w zasadzie jedyny element, który „The Dirk Diggler Story” ma wspólny z „Boogie Nights”. Mokument ten nie ma w sobie nic z charakterystycznych (przynajmniej dla niektórych) cech późniejszych dzieł Paula Thomasa Andersona. Skupia się, i to pobieżnie, wyłącznie na jednej postaci, podczas gdy w „Boogie Nights” można było podziwiać mozaikową kompozycję wątków. Próżno szukać tu również długich ujęć, czy „płynącej” kamery, podążającej za bohaterami. Tak naprawdę ciężko powiedzieć, by „The Dirk Diggler Story” był filmem udanym. Chociaż trwa ledwie trzydzieści minut, potrafi raczej znudzić, tym bardziej, że nie ma w zasadzie czasu, by lepiej przyjrzeć się głównemu bohaterowi. Wiadomo o nim tyle, że wpierw był prawdziwą gwiazdą branży pornograficznej, potem zaś woda sodowa uderzyła mu do głowy, co ostatecznie doprowadziło go do upadku i śmierci.

„The Dirk Diggler Story” warto jednak obejrzeć – a nie stanowi to problemu, gdyż film jest dostępny na Youtubie – żeby zobaczyć, od czego zaczynał swoją karierę Paul Thomas Anderson. Dziś jest jednym z najwybitniejszych amerykańskich reżyserów i oglądając jego debiut aż ciężko uwierzyć w to, jak szybko rozwinął swój talent. Różnica między „The Dirk Diggler Story” i „Boogie Nights”, czyli jego zaledwie drugim pełnometrażowym dziełem, jest po prostu kolosalna. Jak widać jednak, czasami z czegoś bardzo niepozornego powstać może coś bardzo genialnego.

Jędrzej Dudkiewicz Strona autora
Miłość do filmów zaczęła się, gdy tata powiedział mi i bratu, że "hej, są takie filmy, które musimy obejrzeć". Była to stara trylogia Star Wars. Od tego czasu przybyło mnóstwo filmów, seriali, ale też książek i oczywiście – od czasu do czasu – fajnych gier.
cropper