Reklama
Patryk Vega historia prawdziwa - dlaczego kinomani tak uwielbiają go nienawidzić?

Patryk Vega historia prawdziwa - dlaczego kinomani tak uwielbiają go nienawidzić?

Dawid Ilnicki | 12.09.2020, 12:00

Chyba nie ma drugiej postaci w rodzimej kinematografii tak mocno polaryzującej opinie widzów jak Patryk Krzemieniecki, znany powszechnie jako Patryk Vega. Jego kolejne produkcje z jednej strony zarabiają miliony, a z drugiej są zwykle bezlitośnie oceniane przez doświadczonych kinomanów i krytyków. Co jego wielka popularność mówi nam o polskim rynku filmowym?

Raz na jakiś czas, ostatnio w mniej-więcej w rocznych odstępach, obserwujemy coś co może niektórym przypominać fabułę kultowego filmu Harolda Ramisa “Dzień Świstaka”. Zaczyna się od ogłoszenia realizacji kolejnego filmu Patryka Vegi, które oczywiście spotyka się z dobrze znanymi kpinami w mediach społecznościowych i na forach internetowych, poświęconych filmom. Trwają prace nad następnym, wiekopomnym dziełem wspomnianego twórcy, którym akompaniują podnoszone co jakiś czas lamenty o tym jak to upada polska kultura, a także krytyka skierowana w tę część widowni, która wkrótce trafi do kin, by obejrzeć jego nowy film. Tak się bowiem składa, że po premierze obrazy tego reżysera zazwyczaj biją rekordy frekwencyjne, co oczywiście jest traktowane jak upadek obyczajów. W zabawny sposób żerują na tym internetowe media filmowe podsuwając kolejne wiadomości, czy też wywiady z twórcami, dobrze wiedząc, że będą one mocno atakowane przez większość internautów. Biznes się jednak kręci, a wspomniana sytuacja powtarza się przy każdej kolejnej produkcji.

Dalsza część tekstu pod wideo

Oczywiście wypada też dodać, że premiera kolejnego filmu Vegi jest okazją do tendencyjnych komentarzy na temat kina dla “Sebixów i Karyn”, które z jednej strony mają jakoś zracjonalizować fakt, iż ludzie są jednak gotowi na to, by wydać swoje ciężko zarobione pieniądze i zobaczyć kolejny filmowy produkt wątpliwej jakości, a z drugiej sprawić, że komentujący od razu poczują się lepiej ze swoim, z pewnością dużo bardziej wysublimowanym gustem filmowym. Większość obserwatorów zachodzi w głowę jak to się dzieje, że filmy tak mocno atakowane, nie tylko przez krytyków, których gusta wszak często rozmijają się z tym co podoba się widowni, ale też przez dużą część zwykłych kinomanów, cieszą się tak wielką popularnością. Jej źródeł należy szukać przede wszystkim w głębokim podziale wśród grupy ludzi, która w ogóle chodzi do kina, kształcie polskiej popkultury i tym co na nią wpływa, a także całkiem udanym początku kariery filmowej bohatera tego artykułu.

Miłe złego początki

Patryk Vega historia prawdziwa - dlaczego kinomani tak uwielbiają go nienawidzić?

Mało kto już dziś o tym wspomina, ale początki kariery Patryka Krzemienieckiego, który już po otrzymaniu dowodu osobistego, będąc zainspirowany Vincentem Vegą z “Pulp Fiction”, zmienił nazwisko, były całkiem obiecujące. Jako nastolatek przyszły reżyser trafił do polskiej księgi rekordów Guinnessa będąc najmłodszym twórcą profesjonalnej czołówki komputerowej (program „5-10-15”), a swoją pracę magisterską z socjologii napisał na bazie serialu “Prawdziwe psy”, który zresztą współtworzył. Jeszcze wcześniej zadebiutował jako scenarzysta, znanego filmu “Pierwszy milion”, a później tworzył serię “Kryminalni”. Prawdziwą sławę w polskim środowisku przyniosła mu jednak inna produkcja telewizyjna, która z pozoru wydawała się po prostu fabularyzowaną wersją pewnych wątków, które zostały ukazane w “Prawdziwych psach”.

Mowa rzecz jasna o dwóch sezonach serii “Pitbull”, która w polskich realiach była prawdziwym objawieniem. Mniej-więcej w tym samym czasie triumfy święcił również serial Władysława Pasikowskiego “Glina”, który był podobny do produkcji Vegi pod względem naturalistycznego przedstawiania przestępczego półświatka. Młodszy reżyser poszedł jednak mocniej w ukazywanie realiów polskiej policji, przede wszystkim rozdźwięku pomiędzy nowoczesną rzeczywistością warszawskich ulic, wciąż bogacącej się stolicy, a światem policji, jakby żywcem wyjętej z końcówki PRL-u, z wszechobecną wódką i papierosami. Co może dziwić, zwłaszcza tych, którzy znają tego twórcę wyłącznie z późniejszych produkcji, “Pitbull” absolutnie dawał radę także na płaszczyźnie scenariuszowej, z którą - jak się wydaje - reżyser ma największe problemy w ostatnich obrazach lub po prostu o nią nie dba. Seria w niezły sposób nawiązywała również do realnych zdarzeń, jak choćby strzelaniny w Magdalence, a psuć zaczęła się właściwie dopiero w trzecim sezonie, którego kolejne odcinki reżyserowali różni artyści. Jej wielkim atutem było aktorstwo, przede wszystkim duetu Marcin Dorociński i Andrzej Grabowski, który rolą nieugiętego, uczciwego, ale też mającego poważne problemy osobiste, policjanta o pseudonimie “Gebels” przełamywał utrwalony przez TV wizerunek Ferdka Kiepskiego, co bardzo podobało się widowni.

Naturalnie “Pitbull” miał swoje wady, ale w opinii dużej części widowni plusy zdecydowanie przeważały nad minusami. Serial ten był specyficznie szorstki, co dobrze współgrało z jego tematyką, duży problem miała z nim jednak telewizja, która w momencie wyświetlania go, przed 23:00, musiała cenzurować liczne, pojawiające się w nim wulgaryzmy. Nie wszystkim jednak seria przypadła do gustu. Sam przypominam sobie rozmowę z jednym z kolegów, tak się składa doktoryzującym się w psychologii, który wyznał mi, że skończył ją właściwie w połowie pierwszego odcinka, kiedy na ekranie, jako charakterystyka postaci jednego z policjantów, pojawił się wyjątkowo wysoki współczynnik IQ, niewystępujący w standardowych testach. “Chyba na testach w Pani Domu mu to wyliczyli” - podsumował kolega i choć można to traktować jako zwykły szczególik, których w tego typu produkcjach jest pełno, z czasem da się w nim dostrzec ważną cechę stylu filmowego Vegi. Można ją określić mianem prymatu ogólnej wizji nad jakimikolwiek szczegółami, w tym - z czasem - także samej fabuły filmowej, co zostało doprowadzone do absurdu już w najnowszych dziełach tego twórcy, począwszy od filmowego “Pitbulla” z 2016 roku.

„Przecież to się nie da jeść…”

Patryk Vega historia prawdziwa - dlaczego kinomani tak uwielbiają go nienawidzić?

Trzeba oddać twórcom filmu “Pitbull: Nowe porządki”, że już od początku przygotowują widza na to co ma nastąpić. Już pierwszy dialog głównego bohatera, który otrzymał rozkoszną ksywę “Majami”, z jego filmowym przeciwnikiem o pseudonimie “Babcia” jest tak absurdalnie zły, że doskonale pokazuje z czym będziemy mieli do czynienia. Nie oglądamy tu zresztą filmu właściwego, a ciąg pozornie tylko ze sobą powiązanych sekwencji, które łączy tylko motyw pościgu za groźnym przestępcą. Pojawiają się tu postacie znane z pierwotnej serii, jak choćby słynny Gebels, który wydaje się jednak kompletnie pozbawiony życia, jakby ktoś chciał zrobić z niego komisarza-zombie. Od czasu do czasu występuje też coś w rodzaju żartobliwego przerywnika, zwłaszcza wtedy gdy na ekranie widzimy, granego przez Tomasza Oświecińskiego “Stracha,” będącego tu kimś w rodzaju brutalnego osiłka, popisującego się od czasu do czasu jakimś absurdalnie głupim tekstem. Ten motyw działałby jeszcze całkiem nieźle gdyby nie to, że w tym filmie niemal wszyscy wypowiadają się tak jakby byli, mniej lub bardziej, ociężali umysłowo.

Kolejne filmy Vegi kontynuowały tę wyjątkowo pokraczną estetykę, w której ważnym punktem było oczywiście uruchamianie, tkwiącego w niemal każdym z nas, wewnętrznego 12-latka, poprzez pakowanie do dialogów mnóstwa wulgaryzmów, mających chyba wywołać efekt komiczny, bo przecież nie upodabniania świata przedstawionego do realnego gangsterskiego półświatka (jak choćby w bardzo dobrym “Ślepnąc od świateł”). W świetny sposób obśmiewał to zresztą, przede wszystkim na początku swej działalności, fanpage “Papryk Vege Prezentuje Arcykurwadzieła Światowego Kina”, który kapitalnie przerabiał pewne motywy obecne w klasykach światowego kina na obrazek, który mógłby wyjść spod ręki znanego reżysera z Warszawy, co zresztą do pewnego momentu było niezwykle celną satyrą na twórczość tego Pana.

O ile w przypadku filmowych “Pitbulli” pojawiały się jeszcze komentarze, które widziały w nich po prostu dresiarską wersję kina gangsterskiego, a nie filmy złe na tak wielu poziomach scenariuszowych, że praktycznie nieoglądalne, wszystko zmieniło się po premierze “Botoxu”, bodaj pierwszego filmu Vegi reklamowanego sloganem “Prawda o…”. Obraz ten uznano za wręcz szkodliwy, bo żerujący na często kompletnie nieprawdziwych stereotypach, z prawdą mający mniej-więcej tyle wspólnego co opowieści z warzywniaka. Naprawdę zabawnie zrobiło się jednak dopiero przy jednej z kolejnych produkcji, czyli “Polityce”, którą część dziennikarzy uznała za film, mogący sprawić duże problemy nielubianemu przez nich rządowi. Reżyser gościł nawet w porannej audycji u Jacka Żakowskiego w Tok.FM pewnie nie spodziewając się tego, że swój film będzie mógł zareklamować w takim miejscu. Rzeczywiście na hasła reklamowe ówczesnego hitu frekwencyjnego w kinach dali się nabrać nawet polityczni publicyści, a o samym dziele wszyscy szybko zapomnieli. Najbardziej szkoda było kilku zacnych aktorów, którzy w nim wystąpili.

Czego oczekują doświadczeni kinomani?

Patryk Vega historia prawdziwa - dlaczego kinomani tak uwielbiają go nienawidzić?

Produkcje wspomnianego twórcy są skierowane raczej do tych, którzy chcą po ciężkim dniu zrelaksować się w kinie, a po obejrzeniu szybko zapominają fabułę i - inaczej niż wyrobieni miłośnicy X Muzy- nie klasyfikują filmów według ich poziomu. Gdzieniegdzie jednak pojawiają się analizy próbujące zrozumieć fenomen tych filmów, nie patrząc na nie tak mocno krytycznie. Ci, którzy próbują bronić ostatnich dokonań Patryka Vegi najczęściej używają zaś dwóch argumentów. Po pierwsze wskazują na to, że twórca ten po prostu wykorzystuje to, że na jego dzieła jest popyt i kręci kolejne filmy w tym stylu, zapewniając kinom wysoką frekwencję, a sobie rosnącą ilość zer na koncie bankowym. W tym sensie jest on rzeczywiście osobą, którą można podziwiać, ale rozmawiamy tu raczej o poziomie jego dzieł, a nie zdolnościach biznesowych, których z całą pewnością nie można mu odmówić. Drugi z argumentów można streścić z grubsza w ten sposób: “Vega nie robi żadnego kina artystycznego, a jedynie rozrywkową papkę dla mas,  więc nie powinien być krytykowany, bo przecież spełnia postawione przed nim zadanie”. To argument z gruntu fałszywy, bo nie uwzględnia tego, że istnieje rozrywka w dobrym i złym guście, a kolejne obrazy Vegi są atakowane nie tylko przez krytyków, ale też wyrobionych kinomanów, którzy dobrze znają zarówno klasyczne kino gangsterskie, jak i niemal postmodernistyczne zabawy w stylu Quentina Tarantino, a od polskiego filmu oczekują również czegoś więcej niż kilku zlepionych ze sobą scen bez solidnego scenariusza.

Oczywiście od razu trzeba powiedzieć, że w polskich realiach nie ma mowy o pojawieniu się twórcy, który zrobi z filmową tradycją to samo co wielki Quentin w USA, bo zwyczajnie nie jest ona na tyle bogata, by było z czego czerpać. Nie oznacza to jednak tego, że i u nas nie da się wskazać fabuł, które z jednej strony sprawiały, że widzowie walili do kin drzwiami i oknami, a z drugiej były również uznawane za powiew świeżości w naszym kinie. Wystarczy wymienić tu obie części “Kilera” Juliusza Machulskiego, które w znakomity sposób wykorzystywały dobrze znane, z amerykańskiej tradycji klisze, przeszczepiały je na nasz grunt, czyniąc sam obraz doświadczeniem niezwykle świeżym. W latach 90-tych pojawiła się nawet informacja, że scenariusz “Kilera” został kupiony w USA, a głównego bohatera w remake’u ma zagrać sam Jim Carrey. Podobną furorę zrobiły również trzy filmy Olafa Lubaszenki (“Chłopaki nie płaczą”, “Poranek Kojota”, “E=Mc2”), które podchodziły do tematu w podobny sposób.

O tym, że naprawdę niewiele trzeba, by starą gangsterską fabułę oglądać bez bólu, przekonuje film Macieja Kawulskiego “Jak zostałem gangsterem. Historia prawdziwa”. Powiedzieć o nim, że nie jest to obraz doskonały to jak nic nie powiedzieć. Ulepiona z klisz dawnego kina gatunkowego, od czasu do czasu rażąca jakimś czerstwym tekstem produkcja jest jednak przykładem kina niezwykle samoświadomego, co widać nie tylko w sposobie narracji, ale również doborze muzyki, a to wszystko sprawia, że ogląda się ją całkiem dobrze, z przeświadczeniem, że ktoś popracował nad samą historią, czego nie da się powiedzieć o filmach Vegi. Za stary pomysł sławnego twórcy wziął się zresztą sam Władysław Pasikowski (“Pitbull. Ostatni pies” z 2018 roku) i choć ostatecznie poległ, jego film i tak ogląda się lepiej niż którykolwiek z późnych obrazów młodszego kolegi po fachu. Wreszcie serial “Ślepnąc od świateł” pokazał, że można jeszcze wykorzystać stare, gatunkowe schematy, by powiedzieć coś nowego, w dodatku trzymając widza w napięciu do końca. Podstawą są jednak porządny scenariusz, a także dobre wzorce, czyli raczej “Chłopcy z ferajny”, a nie “Trudne sprawy”.

Dawid Ilnicki Strona autora
Z uwagi na zainteresowanie kinem i jego historią nie ma wiele czasu na grę, a mimo to szuka okazji, by kolejny raz przejść trylogię Mass Effect czy też kilka kolejnych tur w Disciples II. Filmowo-serialowo fan produkcji HBO, science fiction, thrillerów i horrorów.
cropper