Bal (2020) – recenzja filmu [Netflix]. Dyskryminacja widziana przez różowe okulary
Emma jest nastolatką, która pomimo młodego wieku doświadczyła już wiele przeciwności losu. Kolejna z nich staje się sprawą na tyle głośną, że mówią o niej nie tylko media, ale i analizowana jest przez wymiar sprawiedliwości – do akcji wsparcia dołączają również artyści. W najnowszym filmie „Bal”, Ryan Murphy wziął się za ekranizację popularnego musicalu. Jak mu poszło? Przekonajcie się sami w recenzji filmu Netflixa.
Ryan Murphy może się pochwalić już całkiem sporym dorobkiem produkcji stworzonych dla Netflixa. W tym roku, po „Hollywood” i „Ratched” przyszedł czas na „Bal”, który... Idealnie dotrzymuje kroku swoim poprzednikom, co niekoniecznie jest komplementem dla twórcy z tak dużym potencjałem.
Bal (2020) – recenzja filmu [Netflix]. Trudny problem zawoalowany błyszczącym papierkiem
„Bal” w reżyserii Murphy'ego jest ekranizacją jednego z musicali, który zdobył popularność kilka lat temu. Nie ma się w sumie co dziwić – fabuła, którą pokrótce opisałam powyżej, jest niezwykle chwytliwa i, pomimo obecnych czasów, jak najbardziej aktualna. Zaangażowany zespół aktorów na papierze też jest niczego sobie, a na największe uznanie zasługuje Meryl Streep oraz Nicole Kidman – ich doświadczenie musicalowe widać gołym okiem. Tak, recenzowany „Bal” jest musicalem, co już na wstępie nieco zawęża grono widzów, którzy będą chcieli go uruchomić na platformie streamingowej, a jego forma nawet sympatykom tego typu filmów może niezbyt przypaść do gustu. Z marszu bowiem, raz po raz, jesteśmy atakowani kolejnymi utworami, których teksty bardzo często nie są najwyższych lotów, podobnie jak całokształt produkcji.
Bal (2020) – recenzja filmu [Netflix]. Uwaga! Teraz śpiewam piosenkę
Z drugiej strony, z recenzowanym „Balem” mam jednak pewien problem, którego doświadczyłam również w przypadku „Hollywood”, czyli kolejnej produkcji spod rąk Murphy'ego debiutującej w tym roku na Netflixie. Reżyser po raz kolejny bardzo naiwnie podchodzi do, bądź co bądź, istotnego tematu. Biorąc się za bary z dyskryminacją ze względu na orientację seksualną i próbując przekazać całkiem pokaźną, a na pewno widowiskową, lekcję tolerancji, niekoniecznie sięga po oczekiwane środki wyrazu. Jego najnowszy film został zrealizowany bardzo dobrze, ma typową dla produkcji tego typu formę, a układy taneczne czy przygotowanie muzyczne aktorów stoi na bardzo wysokim poziomie, jednak jest przepełniony naiwnością i cukierkowością. W trakcie seansu odniosłam wrażenie, że to „Glee” w formie filmu, tylko że odcinkowa forma popularnego obrazu działała na jego korzyść, pozwalając bardziej pochylić się nad niektórymi kontrowersyjnymi treściami. „Bal” jest do bólu płytki, wszelkie trudne przeżycia są rozwiązywane poprzez rozmowę (lub piosenkę), po której, niczym za dotknięciem magicznej różdżki, bohater znów jest szczęśliwy i się uśmiecha. Emma (Jo Ellen Pellman) jest przedstawiona jako pełna nadziei, radości i wiary w miłość dziewczyna, co gryzie się z jej życiorysem. W moim odczuciu to Alyssa (Ariana DeBose) wydaje się być znacznie ciekawszą postacią, która staje przed jednym z największych wyzwań.
Jeszcze przed premierą o recenzowanym „Balu” było niezwykle głośno, ze względu na jednego z aktorów. Dziennikarze zarzucali Jamesowi Cordenowi, który wcielił się w Barry'ego Glickmana, zbyt stereotypowe, niesmaczne wręcz, przedstawienie postaci będącej gejem. W oskarżeniach jest sporo racji – Corden kreuje się na zniewieściałego, do bólu „miękkiego” i delikatnego w obyciu mężczyznę, czerpiąc z wielu utartych, niesprawiedliwych schematów. Pomimo swego przekazu i nakreślonego tematu, który wpisuje się jak ulał we współczesny dialog, cały obraz jest pełen stereotypów i uproszczeń. Tutaj gwiazdy estrady są zadufanymi w sobie egoistami, koledzy ze szkoły mówią homoseksualnej koleżance, że najbardziej potrzebny jest jej „prawdziwy mężczyzna”, a akcja wydarzeń rozgrywa się w małej mieścinie zabitej dechami w Indianie – jakby homofobia nie dotyczyła mieszkańców dużych miast. Tymczasem lekcja tolerancji to nie pojedyncza pogadanka, a proces, który dzieciaki (i dorośli) powinny rozpocząć od najmłodszych lat – i nie tyczy się to wyłącznie akceptacji różnych orientacji seksualnych, ale akceptacji szeroko rozumianej odmienności. Bo każdy z nas jest inny i niestety każdy z nas doznał w swoim życiu jakiejś formy nieakceptacji.
Bal (2020) – recenzja filmu [Netflix] Murphy się nie popisał
Od wielu lat pałam ogromną sympatią do twórczości Murphy'ego – począwszy od „Glee”, poprzez „American Horror Story” aż po kolejne netflixowe produkcje, śledzę poczynania filmowca. Niestety, wraz z wielką swobodą i pokaźnym budżetem giganta streamingowego, Amerykanin nieco traci blask. Nie przeszkadza mi w żadnym stopniu poruszana przez niego tematyka czy wplatanie wątków „na czasie”, razi mnie natomiast naiwność, jaka przyświeca ostatnim jego „dziełom”. Czas ściągnąć różowe okulary.
„Bal” jest kolejnym średniakiem Netflixa, który najpewniej polecałabym widowni w nastoletnim wieku. Starszego odbiorcę może nieco przytłaczać infantylność, brak zagłębienia się w poważne problemy i płytkie przedstawienie charakterów postaci. Po produkcji stworzonej przez taką ekipę wymaga się znacznie więcej.
Atuty
- Podjęcie ważnego tematu
- Meryl Streep, Nicole Kidman i Kerry Washington prezentują się zacnie
- Dopracowana choreografia
- Muzyczne przygotowanie aktorów...
Wady
- … ale teksty niektórych piosenek nie zachwycają
- Zbyt cukierkowa forma, która „gryzie się” z problemem
- Szybkie przeskakiwanie pomiędzy wątkami
- Naiwne, płytkie przedstawienie fabuły i postaci
„Bal” nie jest produkcją dla każdego. Pomimo bardzo dobrych kreacji Meryl Streep i Nicole Kidman, jego pretensjonalna realizacja sprawia, że można nie dotrwać do końca. A szkoda, bo temat jest ważny.
Przeczytaj również
Komentarze (5)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych