Obecna kondycja i przegląd filmów klasy B

Obecna kondycja i przegląd filmów klasy B

Dawid Ilnicki | 13.02.2021, 13:00

Współcześnie można się jeszcze spotkać z terminem “kino klasy B”, odnoszącym się do mocno specyficznych, niskobudżetowych produkcji. Te są jednak często mylone choćby ze „złym kinem”, które również ma spore grono amatorów. Uzasadnione wydaje się pytanie co oznacza dziś ta kategoria i czy jest ona jeszcze w ogóle przydatna przy opisywaniu obecnego rynku filmowego.

Termin “kino klasy B” uległ znacznemu rozmyciu i dziś w zasadzie trudno powiedzieć co tak naprawdę oznacza. Kiedyś bowiem odnosił się do filmów tworzonych za niezwykle skromne pieniądze, często przez początkujących reżyserów, którzy mieli jeszcze wyraźne problemy z ujęciem swojej wizji we właściwe karby, co od razu było widoczne podczas seansu. O dziwo wcale nie zniechęcało to widza do oglądania ich filmów, a wręcz przeciwnie. Powstała grupa amatorów tego typu produkcji, którzy widzieli w nich przede wszystkim odtrutkę na mainstreamowe kino poprzednich kilku dekad, a pod zwałami tanich efektów czy marnej scenografii dało się również dostrzec ciekawe pomysły i oryginalne sposoby realizacji. Wkrótce do głosu doszło również pokolenie wychowane na tego typu produkcjach, które w osobach choćby Quentina Tarantino czy Roberta Rodrigueza, wprowadziło tego typu kino na salony pokazując, że ma ono spory potencjał.

Dalsza część tekstu pod wideo

Współcześnie jednak niezwykle istotny wydaje się fakt gwałtownego rozwoju techniki, który przyczynił się do tego, że dziś bardzo łatwo nakręcić film, wyglądający jak w pełni profesjonalna produkcja. Wystarczy wspomnieć tu o znakomitym obrazie Seana Bakera “Tangerine” z 2015 roku, który został w całości nakręcony trzema telefonami Iphone modelu 5S. Widzowie tego filmu mogą się mocno zdziwić, bo obraz jest zrealizowany wręcz znakomicie, a laik pewnie nie będzie miał wątpliwości, że nakręcili go profesjonaliści, którzy zapewne mieli do dyspozycji co najmniej taki sam budżet co Tommy Wiseau, realizujący swoje opus magnum: “The Room” w 2003 roku. Samego Bakera zresztą na początku pracy nad tą produkcją wspierał Mark Duplass, aktor i filmowiec, który kojarzyć się widzowi może przede wszystkim z serią thrillerów “Creep”, będących doskonałym przykładem realizacji spod znaku DIY (Do it yourself). Opowiada ona bowiem o mocno specyficznym osobniku, który okazuje się seryjnym mordercą, zaś obraz składa się z kolejnych filmików nagrywanych cyfrową kamerą. 

Nadaje to filmowi złudzenia autentyczności, które znów nie jest niczym nowym, bo niejako nawiązuje do przełomowego dzieła, jeśli chodzi o ten nurt, czyli “Blair Witch Project” duetu Daniel Myrick - Eduardo Sanchez, którzy pokazali, że za pomocą niskiego budżetu i przy kompletnie chałupniczym sposobie realizacji można stworzyć horror, który przerazi widownię. Pięć lat później padnie kolejny mit, dotyczący kina science-fiction, gdyż w oczach wielu widzów jest ono zapewne tym gatunkiem, który po prostu potrzebuje wysokiego budżetu i starannych przygotowań scenograficznych. Tymczasem Shane'owi Carruth'owi do zrealizowania “Primera”, prawdopodobnie najbardziej realistycznej produkcji o podróżach w czasie w historii kinematografii, wystarczyło zaledwie 7000 dolarów i kilku znajomych. Przykład obrazu z 2004 roku pokazał, że aby zrealizować wciągające film fantastyczny wcale nie trzeba wielkich pieniędzy, a wystarczy dobry pomysł.

Czym jest dziś kino klasy B?

Ten nieco przydługi wstęp, i tak zbyt krótko kreślący historię kina klasy B, był potrzebny głównie po to, by pokazać, że dziś mamy spory problem z klasyfikacją filmów w ten sposób. Ich dwoma wyznacznikami powinien być bowiem niski budżet i obecność pewnego rodzaju nawiązań, odpowiedni humor lub/i  specyficzne prezentowanie ekranowej przemocy. Obrazami, mającymi swoje premiery w zeszłym roku, które mogłyby pasować do drugiej kategorii są z pewnością “Guns Akimbo” Jasona Lei Howdena, pokazywane na Octopus Film Festival, imprezie poświęconej kinu gatunkowemu, jak również “Boss Level” Joe Carnahana. 

Boss Level

Obie produkcje łączy podobny wątek: pokazanie życia głównego bohatera jako swoistej gry, w którą zostaje on uwikłany wbrew własnej woli, garść nawiązań do popkultury (growej, muzycznej, filmowej), a także obecność w nich znanych aktorów w bardzo nietypowych dla siebie rolach. Co ciekawe jednak oba filmy kosztowały spore pieniądze: pierwszy około 15 milionów, a drugi aż 45. Uzasadnione jest więc pytanie czy w świetle pierwotnej definicji możemy je zakwalifikować jako filmy klasy B czy też raczej jako kino mainstreamowe udające niższą kategorię.

W obydwu filmach odnajdziemy nawiązania do gier, które przez lata były uznawane za najbardziej progresywne medium, dziś są zaś - co szczególnie widać w “Boss Level” - coraz częściej elementem retro, przez co same filmy, które w zamierzeniu miały pokazać nowoczesność też mocno trącą myszką. O tym, że świat jest już gdzie indziej przekonuje seans, pokazywanego na Splat! FilmFest ciekawego (nawet mimo tego, że nie do końca udanego), filmu “Influencer” (“Spree”), w którym zagrał znany z serialu “Stranger Things” Joe Keery. Odtwarza on zafascynowanego nowymi mediami społecznościowymi kierowcę ubero-podobnej aplikacji, który jest w stanie zrobić wszystko, by zdobyć jak najwięcej followersów. 

Spree

Jego drogi skrzyżują się w filmie m.in. z kolegą-influencerem, a także artystką stand-upową również zapatrzoną w swojego smartfona. Obraz Eugene’a Kotlyarenko jest momentami niezłą satyrą na social-media, szkoda tylko, że scenariusz jest mocno niedopracowany, a autentyczność nie przenika w tym filmie świata cyfrowego w taki sposób, byśmy mogli mówić o interesującej synergii obu rzeczywistości. Nie ulega jednak wątpliwości, że podobnych filmów (oby lepszych!) powinno w najbliższym czasie powstać więcej. Sprzyjać temu może stosunkowo niewysoki budżet takiego obrazu i zawsze nośny temat mediów społecznościowych, pokazywanych tym razem w tonie dalekim od zwyczajowego dydaktyzmu.

Horror w czasach koronawirusa

Innym ważnym dla kina klasy B gatunkiem filmowym był niewątpliwie horror, którego najważniejsze, niskobudżetowe produkcje wpłynęły na ogólny rozwój kina niezależnego m.in. za sprawą wspomnianego już wcześniej “Blair Witch Project”. Kino grozy dysponuje szeregiem przeróżnych rekwizytów i postaci, które w każdej chwili można spożytkować, czy to pokazując je z zupełnie innej perspektywy, czy też korzystając wyłącznie z nostalgii za starym kinem. Przykładem obrazu wyprodukowanego niskim nakładem, a będącego początkiem wielkiej, dochodowej serii jest film “Piła”, którego pierwsza część kosztowała zaledwie 1.2 miliona dolarów, a zarobiła ponad 100 i była sporym powiewem świeżości dla tego gatunku.

Wretched

O interesujących filmach wyświetlanych w czasach pandemii koronawirusa pisze w artykule dla The Atlantic David Sims, który analizuje skromniutkie wyniki box score’a w tym czasie zauważając, że brak wielkich blockbusterów w oczywisty sposób sprzyjał skromniejszym produkcjom, w tym przede wszystkim horrorom. Autor wymienia w tym kontekście przede wszystkim niezależny obraz “Wretched”, który przy budżecie wynoszącym niewiele ponad 60000 dolarów zarobił już ponad 4 miliony, głównie dzięki wyświetlaniu w kinie samochodowym, przy okazji dołączając do takich hitów jak “Titanic” czy “Avatar”, które przez pięć pierwszych tygodni utrzymywały się na pierwszym miejscu w wynikach sprzedaży biletów.  W tym wypadku było to oczywiście spowodowane ogólną sytuacją panującą na świecie.

Becky

Innym filmem, wymienionymi w artykule jest “Becky”, mocno specyficzny thriller (kategoria R)  z bardzo nietypowo obsadzonym komikiem Kevinem Jamesem, grającym  przywódcę przestępców. Mamy tu zarówno makabryczny humor, jak i typowe dla niskobudżetowego kina niedociągnięcia. Z kolei “Followed” to kolejna próba wywołania szoku za pomocą obrazów nagrywanych przez głównego bohatera, który rejestruje swój pobyt w nawiedzonym domu, po to by zyskać 50000 like’ów na swojej stronie. Zupełnie innym obrazem, który zyskał w tym czasie popularność był australijski “Relic”, który miał polską premierę na Festiwalu Octopus. Bliżej mu do w pełni profesjonalnych produkcji, a porównania do “Babadooka”, a nawet “Zemsty po latach” z lat 80-tych wcale nie dziwią, bo oprócz atmosfery grozy film niesie za sobą również ważne przesłanie.

Relic

Interesujący przegląd niskobudżetowego kina grozy przygotował oczywiście także zeszłoroczny Splat! FilmFest, na którym nie zabrakło zarówno groteskowych opowieści o oryginalnym kulcie religijnym (“Honeydew”), mocno specyficznej rodzinie zamieszkującej amerykańską prowincję  (“Moje serce bije tylko gdy mu każesz”), a także filmy o mrocznych tajemnicach z przeszłości (“Dark and the Wicked”, interesujący niemiecki “Sen” z  Agatą Buzek w jednej z głównych ról, intrygujące, węgierskie “Post Mortem”). Wszystkie pokazały, że nurt niezależnego, autorskiego kina grozy jest nadal interesujący i nawet jeśli spotykamy tu wyraźne nawiązania do znanych produkcji z przeszłości, są one na tyle interesujące, że nie przeszkadzają w oglądaniu.

Współczesne kino klasy B

Obecna sytuacja pewnie radykalnie zmieni sposób finansowania dzieł filmowych, a niektórzy obawiają się tego, że może ona oznaczać koniec wielkich, wysokobudżetowych widowisk, przeznaczonych głównie na duży ekran. To może również oznaczać powrót do oszczędzania, kręcenia skromniejszych, a i tak solidnie zrealizowanych filmów, które będą gromadziły przed ekranami sporą grupę widzów. Niezależne produkcje, które kiedyś moglibyśmy określić mianem kina klasy B, mogą dzięki coraz większemu znaczeniu stron streamingowych rywalizować na równych warunkach z wysokobudżetowymi produkcjami, takimi jak choćby zeszłoroczne “Tyler Rake: Ocalenie”, które kosztowało sporo, bo aż 65 milionów dolarów choć na standardy wielkich blockbusterów nie jest to kwota bardzo wysoka.

Nawiązując więc do tytułowej kwestii należy zapytać: czy obecnie kategoria kina klasy B ma jeszcze jakikolwiek sens? Wydaje się, że tak choć tylko poprzez odniesienie do przeszłości. Opisuje ona dziś głównie produkcje, które w jakiejś mierze nawiązują do któregoś z klasyków ówczesnej kinematografii lub gatunku w tym czasie popularnego. Nieprzypadkowo więc pojawia się ona często np.  przy omawianiu serii “John Wick”, która dla osoby wychowanej na kinie akcji z lat 90-tych jest prawdziwą wycieczką w przeszłość, a kolejne części dodają tylko nowe odniesienia do późniejszych obrazów. Podobnie jest w przypadku horrorów, wykorzystujących pewne tropy interpretacyjne czy też postacie obecne w produkcjach z lat 80-tych i 90-tych. 

Tworzenie filmów jest z roku na rok łatwiejsze, dzięki coraz lepszemu sprzętowi, dostępnemu za coraz mniejsze pieniądze. Za realizacją niskobudżetowych produkcji nie stoi dziś zatem żadna filozofia jaka mogła przyświecać twórcom przełomowych filmów klasy B z lat 80-tych i 90-tych, a po prostu możliwość zrealizowania projektu życia i zatrudnienia w wymarzonym zawodzie, reżysera, aktora czy też innego członka planu filmowego. Obecnie zarówno filmowi autorzy, których kiedyś zaliczylibyśmy do reżyserów arthouse’owych czerpią z dorobku kina klasy B, z kolei twórcy kina gatunkowego również korzystają z dorobku z wyższej półki, by wymienić tylko świetne “Mandy” Panosa Cosmatosa. Trudno więc przykładać do dzisiejszych produkcji tą samą kategorię co kilka dekad temu. I tylko jedno się nie zmienia: współczesne, niskobudżetowe kino gatunkowe warto śledzić z podobnym zainteresowaniem jak dawne kino klasy B. 

Źródło: własne
Dawid Ilnicki Strona autora
Z uwagi na zainteresowanie kinem i jego historią nie ma wiele czasu na grę, a mimo to szuka okazji, by kolejny raz przejść trylogię Mass Effect czy też kilka kolejnych tur w Disciples II. Filmowo-serialowo fan produkcji HBO, science fiction, thrillerów i horrorów.
cropper