Nie wszystko złoto co się świeci. Filmowe porażki Marvela
Choć dziś może się to wydawać dziwne, ekranizacje znanych komiksów nie zawsze były traktowane jak kura znosząca złote jajka. Przed erą MCU prawa do adaptacji dzieł graficznych na film dostawały się w różne ręce, co zazwyczaj skutkowało realizacją filmów tak złych, że aż fascynujących.
Choć w latach 70-tych Marvel przejmował prowadzenie w rywalizacji z DC, jeśli chodzi o sprzedaż komiksów, konkurent od dawna prowadził w adaptowaniu swoich dzieł na język filmu, które okazało się kluczowe już kilka dekad później. Zarówno serie o Supermanie, jak i rozpoczęty przez Tima Burtona w końcówce lat 80-tych cykl o Człowieku-Nietoperzu doczekały się ogromnej popularności i ugruntowały pozycję tych bohaterów w świadomości ówczesnych fanów, co istotne nie tylko komiksowych. Tymczasem Marvel zaliczał porażkę za porażką, i to mimo usilnych starań samego Stana Lee. Ten na początku lat 80-tych postanowił ruszyć z Nowego Jorku do Kalifornii, by przekonywać zarządców studiów do inwestowania w kolejne produkcje, których głównymi bohaterami mieli być komiksowi herosi. Niestety firma zaliczyła tak dużo różnorakich wpadek, że długo nie była uważana za dobrego partnera do prowadzenia biznesu.
Niemiłe złego początki
Sytuacji Marvela nie poprawiały również klapy kolejnych projektów z lat 80-tych: “Kaczora Howarda” i pamiętnego, bo premierowego “Punishera” z 1989 roku z Dolphem Lundgrenem. Pierwszy z nich, przy budżecie wynoszącym około 30 milionów dolarów, w USA zarobił ledwie 16. Z kolei w przypadku filmu Marka Goldblatta akcentowano, że twórcy kompletnie nie trafili z obsadą głównej roli. Sam mściciel również nie miał szczęścia do kolejnych adaptacji, bo ani Thomas Jane w wersji z 2004 roku ani też Ray Stevenson w 2008 roku nie wprowadzili go na salony, co jak wiadomo udało się dopiero Jonowi Bernthalowi, dzięki serialowi Netflixa. Jak zobaczymy zresztą nie będzie to jedyny taki przypadek. Wspomnieć można w tym miejscu także o Nicku Fury’m, którego na długo przed Samuelem L. Jacksonem (w 1998 roku) zagrał sam David Hasselhoff w filmie telewizyjnym, którego nieporadność straszy i zachwyca widzów do dziś.
Kolejnym istotnym filmem Marvela, który zaliczył totalną klapę, było dzieło słynnego Alberta Pyuna, klasyka VHS-owego kina klasy B, który na początku lat 90-tych zabrał się za realizację “Kapitana Ameryki”. Film miał jednak wyjątkowo marny budżet, kiepski scenariusz, a głównego bohatera zagrał sam Matt Salinger! Znany w zasadzie wyłącznie z bycia synem słynnego amerykańskiego pisarza J. D. Salingera, ale zawsze coś. Obraz ten po latach ogląda się jednak z nieukrywaną przyjemnością, bo jest przykładem cudownie pokracznego kina klasy Z, z groteskowymi postaciami (Kapitan, prezydent USA, Red Skull, jego córka!), dziwacznie dobraną muzyką i nieporadnym herosem, który i tak długo jest uważany za wybawiciela USA. Złośliwie można by skwitować to zdaniem, że pasowałby idealnie do obecnych czasów. Co ciekawe dzieło Pyuna jest często uważane za wyjątkowo nieudolną odpowiedź na “Batmana” Tima Burtona i w tym sensie pokazało ono jak daleko od rywala znajdował się wtedy Marvel.
Przeklęta Czwórka
Chyba nie ma drugiej serii, która miałaby takiego pecha do ekranizacji filmowych co “Fantastyczna Czwórka”, a mowa przecież o cyklu, który był jednym z ważniejszych jeśli chodzi o zdobywanie popularności przez Marvela w świecie komiksowym. Pierwszy film powstał już w 1994 roku, ale według słów samego Stana Lee nigdy nie miał zostać pokazany szerokiej publiczności. Jego stworzenie było obliczone wyłącznie na podtrzymanie praw do produkcji filmów ze wspomnianymi bohaterami, które wytwórnia straciłaby, gdyby nie został on zrealizowany do określonej w kontrakcie daty. Tego, by nie przekroczyć ściśle ograniczonych środków pieniężnych do wydania - 1 miliona dolarów, pilnował specjalista od niskobudżetowych produkcji, Roger Corman. Mając to na uwadze należy skonkludować, że operacja zakończyła się pełnym sukcesem. Chciało by się powiedzieć, że gorzej już być nie mogło, ale właśnie nie do końca…
W 2005 roku do kin trafiła bowiem pierwsza, właściwa część przygód wspomnianej Czwórki, która miała z jednej strony pokazać genezę jej powstania, a z drugiej zaprezentować dynamiczny film z olśniewającymi efektami specjalnymi. Tymczasem obraz w reżyserii Tima Story spotkał się z chłodnym przyjęciem komiksowych fanów, nawet pomimo 300 milionów dolarów jakie udało mu się zarobić. Krytykowano głównie kiepskie aktorstwo, niezbyt wciągającą fabułę i jak zwykle kompletne spłycenie pierwowzoru. Rzeczywiście mamy tu problemy z odtwórcami, głównie parą Jessica Alba - Ioann Gruffudd. W tym kontekście najbardziej szkoda świetnego Michaela Chiklisa, znanego głównie z kapitalnej roli, w jednym z klasycznych dla amerykańskiej telewizji, serialu “The Shield”, którego - nawiasem mówiąc - rolę w “Fantastic Four” mocno chwalił sam Stan Lee. Co ciekawe zresztą fani serii, znanej w Polsce pod tytułem “Świat Gliniarzy”, powinni wyłapać w tym filmie dość interesujący smaczek, związany z dziełem Shawna Ryana.
O ile pierwszy film dało się jeszcze bronić, bo fabularnie może nie był zbyt dobry, ale też nie tragiczny, żarty opierające się na trudnej relacji pomiędzy poszczególnymi członkami “Czwórki” bywały czerstwe, ale nie dało się na nich jeszcze połamać zęba, to druga część jest już prawdziwym kuriozum. Wprowadziła ona na arenę niezwykle istotną postać Srebrnego Surfera, robiąc to jednak tak nieudolnie, że ledwo dało się to oglądać. Są takie momenty, w których wydaje się, że to wcale nie spodziewana zagłada planety, a ślub pary głównych bohaterów ma się, według twórców, znajdować w centrum uwagi widzów, a scenariusz momentami jest po prostu koszmarny. Dodajmy do tego coraz gorsze dialogi, a podsumowując trzeba mimo wszystko docenić to, że realizatorom udało się stworzyć coś czego chyba nikt wcześniej nie wymyślił: plastikowy paździerz.
Nic więc dziwnego, że na kolejny film z tej serii musieliśmy czekać aż do 2015 roku i spodziewano się po nim wiele. Na planie udało się zgromadzić świetnych, młodych aktorów (Miles Teller, Kate Mara, Michael B. Jordan, Jamie Bell, mający potencjał na bardzo dobrego bad-guya, Toby Kebbell), a więc nastawiano się na dobre widowisko. Rzeczywistość przerosła oczekiwania, choć w drugą stronę. O ile w pierwszych filmach z tego cyklu można było odnieść wrażenie, że twórcy zbyt mocno skupiają się na wewnętrznych tarciach pomiędzy poszczególnymi członkami grupy, to w najnowszym filmie poszli oni w drugą stronę, co skutkuje brakiem sensownej motywacji bohaterów. W dodatku planowa efektowna końcówka jest tak standardowa, że mogła wywołać tylko ziewnięcie; nic więc dziwnego, że film zebrał fatalne oceny, ledwo zwrócił swoje koszty i oczywiście nie był kontynuowany. Obecnie reboot przygód Czwórki jest planowany na piątą fazę MCU, co nie może zaskakiwać, bo przedstawiciele Marvela muszą dobrze przemyśleć w jaki sposób reaktywować “przeklęty” kwartet na dużym ekranie.
Marnowanie potencjału
W 2005 roku niepostrzeżenie do kin wszedł film “Man-Thing”, którego bohaterem był jeden z mniej znanych bohaterów Marvela, przerażająca bagienna kreatura, mająca pewne pierwiastki lovecraftiańskie. Realizacją obrazu zajął się Brett Leonard, reżyser, który zaczynał znakomicie, od znanego cyberpunkowego klasyka “Kosiarz umysłów”, ale z filmu na film wyraźnie rozmieniał się na drobne. Produkcja miała być realizowana w Nowym Orleanie (ze względu na ograniczenia budżetowe ostatecznie kręcono ją w Australii), a kto widział znakomity pierwszy sezon “True Detectiva” dobrze wie, że tamtejsze tereny idealnie nadają się do tego typu fabuły. Seans obrazu przekonuje jednak, że nawet luizjańskie bagna nie byłyby w stanie jej uratować. To wyjątkowo słaba produkcja z nieprzekonującymi bohaterami, biednym potworem, przedziwną fakturą, sprawiającą wrażenie oglądania świata oczami kogoś na co najmniej trzydniowym kacu. Nic dziwnego, że większość testowych widzów opuszczała projekcję przed jej zakończeniem, a film zarobił na całym świecie ledwie ponad milion dolarów. Najbardziej boli jednak zmarnowanie potencjału tak ciekawego bytu, który z powodzeniem mógłby zaistnieć w lepszym otoczeniu i przy dużo lepszym scenariuszu.
Szczęścia, podobnie jak Punisher, nie miał również Daredevil. Co prawda z dzisiejszej perspektywy tak specyficzny heros mógłby być odbierany różnie, zwłaszcza po tym co bogu ducha winnemu Blindspotowi zrobił Homelander w drugim sezonie “The Boys”, ale serial Netflixa pokazał, że przy odpowiednim castingu i zwartej, wciągającej fabule udaje się stworzyć interesującą produkcję. Tymczasem film Marka Stevena Johnsona z 2003 roku ma wszelkie atrybuty przaśnej, momentami mocno kuriozalnej filmowej produkcji superbohaterskiej, nie potrafiącej się nawet zdecydować czy robimy film na poważnie czy dla żartu. Niewiele, ale jednak z kronikarskiego obowiązku przyznajmy, że trochę, dobrego wprowadza wersja reżyserska, dzięki której ten fatalny film jest trochę bardziej spójny fabularnie. O dziwo miała powstać jego druga część, ale ostatecznie nie została zrealizowana m.in. dlatego, że pojawił się spin-off “Elektra” z Jennifer Garner w roli głównej, który jest równie kiepski, jeśli nie nawet gorszy.
W 2007 roku sięgnięto po innego, tym razem mało znanego bohatera, Johnny'ego Blaze’a/Ghost Ridera, w filmie w którym główną rolę zagrał sam Nicolas Cage. Obraz spełnił oczekiwania wielu członków ekipy i przedstawicieli wytwórni na różny sposób. Ci ostatni mogli się pochwalić ponad 200-oma milionami dolarów z box office'a, a popularność pierwszej odsłony przyczyniła się do powstanie sequela, który był już dużo mniej popularny. Nicolas Cage zrealizował marzenie grając w ekranizacji komiksu, który uwielbiał. Z kolei grający w tym filmie rolę Blackhearta, Wes Bentley zarobił na codzienną działkę kokainy i heroiny. Znany z pamiętnej roli w “American Beauty” aktor przyznał bowiem w przejmującym wywiadzie, udzielonym lata po premierze tej produkcji, że w tym czasie przyjmował role tylko po to, by zarabiać na kolejne dawki twardych narkotyków, od których był uzależniony przez niemal dekadę. Sam film ogląda się dziś z trudem, bo jego scenariusz jest kiepski, jak zwykle nie uwzględnia złożoności psychologicznej głównego bohatera, obecnej w komiksach, a potrafiący grać znakomicie tak pokraczne role Cage jest tu jakby wyciszony. Nawiązując do tematu filmu należy zauważyć, że za marnowanie potencjału tego kultowego odtwórcy autorom filmu być może nie należałby się miesięczny turnus w piekle, ale to co pan Kuklinowski robił Kmicicowi w Potopie można by już rozważyć…
Długo świetną serię miał “Blade”, którego pierwsza część trafiła do kin w 1998 roku i niepostrzeżenie stała się częścią swoistej rewolucji, którą zapoczątkowała premiera “Matrixa”. Oba obrazy są w do siebie bardzo podobne w warstwie realizatorskiej, ale wcale nie umniejsza to przygodom słynnego pogromcy wampirów, świetnie granego przez Wesleya Snipesa. “Jedynce” udało się znakomicie ustawić ton i sposób realizacji, z czego skorzystała "dwójka", tworzona już przez meksykańskiego wizjonera - Guillermo del Toro. Niestety od dwóch pierwszych części wyraźnie odstawała trzecia, o ironio pierwsza, w której na początku znalazło się słynne logo Marvela. Obraz cierpi na nadmiar głównych bohaterów, obok Blade’a postawiono bowiem na granych przez Jessicę Biel i Ryana Reynoldsa, Abigail Whistler i Hannibala Kinga, z czym zresztą wielki problem miał sam Snipes. Dodajmy do tego bardzo słabego przeciwnika, irytującą henchwoman (zmarnowany potencjał Parker Posey) i słaby scenariusz. Nic dziwnego, że film zarobił mniej niż druga część i dziś jest oceniany zdecydowanie niżej niż pierwowzory. Ciekawe jak wypadnie reboot serii, planowany w okolicach kolejnej fazy MCU.
Przeczytaj również
Komentarze (33)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych