Zgniłe owoce. O historii legendarnych Złotych Malin
Wiadomość o aż sześciu nominacjach do Złotych Malin dla niesławnych “365 dni” zelektryzowała widownię w kraju, w którym ulubionym słowem pochodzącym z niemieckiego - obok bigosu - jest schadenfreude. Powszechnie wiadomo bowiem o tym, że statuetką tą wyróżniane są filmy nieudane, mniej osób jednak zna historię samej nagrody, którą w poprzednich latach byli “nagradzani” całkiem ciekawi twórcy i aktorzy.
Jedną z cech, która tak bardzo uwiera przedstawicieli innych nacji w Amerykanach jest ich mania wielkości, przekonanie, że w USA wszystko musi być “najwspanialsze”, “największe” i “najcudowniejsze”. Czasem prowadzi to do przezabawnych sytuacji. O jednej z nich opowiadał onegdaj były gwiazdor piłkarskiej reprezentacji Polski, Roman Kosecki, który swego czasu grał w drużynie Chicago Fire, i zdobył z nią mistrzostwo lokalnej ligi MLS. Witający zwycięskich piłkarzy spiker, przyzwyczajony do tego, że tytuł zdobyty w USA oznacza prymat na całym globie, zapowiedział zawodników Fire jako “Mistrzów Świata”, co w świetle poziomu wspomnianej MLS, nadal uważanej raczej za przystanek dla piłkarskich emerytów i co najwyżej gwiazd średniego kalibru, zakrawa na ciężkie kuriozum.
W ciąg podobnych anegdot, paradoksalnie, wpisuje się również przesławna anty-nagroda “Złotych Malin”, która z początkowego wybryku środowiskowego urosła do rangi specjalnego trofeum dla najgorszych filmów na świecie. O ile jeszcze kilka dekad temu, gdy filmów produkowało się mniej, można było wskazać ewidentne gnioty, godne tego typu wyróżnienia, o tyle dziś sytuacja wygląda już zupełnie inaczej. Nie tylko bowiem mamy współcześnie do czynienia z prawdziwą nadprodukcją wątpliwej jakości pozycji, ale też do głosu zaczęła dochodzić specyficzna grupa odbiorców, która uwielbia tego typu twory i dla której przygotowuje się kino specjalnie złe, które przy okazji jest już celowo przerysowane. Wzorem dla nich jest zresztą pewna produkcja, o której opowiemy później, która doczekała się uznania w postaci kilku Złotych Malin, a obecnie niewątpliwie posiada już status filmu kultowego.
Uzasadnione wydaje się zatem pytanie o kryteria oceny jakimi kieruje się szacowne grono wybierające produkcje nominowane do Złotych Malin. Grupa ta w poprzednich latach nie dostrzegła choćby najbardziej spektakularnego filmu tego typu, czyli legendarnego już “The Room” Tommy’ego Wiseau, do którego rozpowszechnienia przyczyniła się wspomniana już internetowa publika, lubująca się w koszmarnych produkcjach. “Maliny” zdają się celować przede wszystkim w produkcje już niezwykle popularne, najczęściej ze względu na tematykę, realizowanie przez uznanego reżysera, często we współpracy ze sławnymi aktorami, których rozgłos kompletnie nie idzie w parze z jakością filmową. Interesujące jest też to, że choć ta Anty-nagroda wydaje się bezpośrednio powiązana z czymś co moglibyśmy dziś nazwać wszechobecną “kulturą beki”, jej korzenie sięgają początków lat 80-tych, gdy sytuacja na rynku dystrybucji filmowej wyglądała zupełnie inaczej niż dziś.
Środowiskowy żart?
Już w najbliższą środę Złote Maliny obchodzić będą swoje 40-lecie. Pierwszy raz rozdano je bowiem 31 marca 1981 roku, a za miejsce zwyczajowej gali posłużyła sypialnia jednego z pomysłodawców tego trofeum, Johna J. B. Wilsona, publicysty i autora tekstów reklamowych. Wilson po podwójnym seansie filmów “Can’t Stop the Music” (pierwszego triumfatora w kategorii “Najgorszy film”) i “Xanadu” (niedługo pojawi się na polskim Netflixie), wyreżyserowanego przez zwycięzcę kategorii “Worst Director” Roberta Greenwalda, postanowił utworzyć specjalne anty-nagrody dla najgorszych produkcji. O dziwo, coś co początkowo było jedynie nasiadówką kilku przyjaciół, spotkało się ze sporym odzewem, szeroko opisywała ją prasa, a w dwóch kolejnych latach cieszyć się ona zaczęła coraz większą popularnością. Czwarte kolejne posiedzenie przesławnych w środowisku filmowym ironistów doczekało się już zainteresowania ze strony CNN, które robiło z niego relacje.
Na początku lat 80-tych John Wilson otrzymał pracę w firmie produkującej trailery i z tego powodu był zmuszony do obejrzenia około 250 filmów. Nietrudno się domyślić, że wiele z nich prezentowało wyjątkowo marną jakość. Łatwo więc odczytywać stworzenie nagród Złotych Malin jako wynik ogromnej frustracji tamtą sytuacją, którą w tym wypadku spożytkowano na wyzłośliwianie się na temat najgorszych produkcji roku. Choć początkowo o tym nie myślano spora popularność tych trofeów ostatecznie zadecydowała o tym, że galę Złotych Malin przeniesiono na datę tuż przed rozdaniem Oscarów, tak by podsumowania minionego roku - zarówno jeśli chodzi o filmy udane, jak i nieudane - można było dokonać w ciągu niewiele ponad 24 godzin. Co ciekawe tak jak w przypadku Oscarów, tak i Maliny doczekały się swoich pupili, twórców i aktorów, którzy otrzymywali najwięcej nominacji i statuetek.
Podstawowym celem tej nagrody, zgodnie z tym co po latach mówił Wilson, było przekłucie balona samozadowolenia środowiska filmowego, które niezmiennie celebrowało tych samych wielkich reżyserów, niezależnie od tego jaki film akurat zrobili. Zgodnie z tym co sam powiedział pomysłodawca Malin: “Przypominamy, że owszem, zrobiliście filmy takie jak “Wątpliwość”, “Dziwne Przypadki Benjamina Buttona” czy „Slumdog Millionaire”, ale również “Love Guru”, “Mów mi Dave” czy “Indiana Jones 4”. Ostatni z filmów to ciekawy przypadek obrazu będącego sequelem, dla których “malinowa akademia” ufundowała specjalną kategorię, mającą ganić filmy wyjątkowo wymęczone, korzystające wyłącznie z blasku poprzedników, a także ewidentne plagiaty. W tym kontekście zresztą “doceniono” właśnie “365 dni” - jako polską wersję nagrodzonego już Maliną filmu “50 twarzy Greya” - które w tej kategorii są zdecydowanym faworytem do wygranej.
Najgorsi z najgorszych
Do dziś rekordzistą, jeśli chodzi o nominacje do Malin, wśród aktorów jest Sylvester Stallone, który doczekał się ich aż dziesięć, a z kolei wśród odtwórczyń prym zdecydowanie wiedzie Madonna, z dziewięcioma wskazaniami. Sytuacja ta często wywołuje komentarze na temat tendencyjności samych wyborów, tym bardziej że wśród ulubieńców “malinowej akademii” byli również m.in. Adam Sandler, Kevin Costner, John Travolta, Demi Moore, Faye Dunaway czy Jennifer Lopez. Idąc jakby na przekór tym sądom ufundowano specjalną kategorię “Razzie Redeemer”, przeznaczoną dla malinowych ulubieńców, którzy w danym roku pokazali się akurat z dobrej strony. Wśród uhonorowanych znaleźli się m.in. Ben Affleck (Malina za koszmarne “Gigli”, ale później “Gone Girl” i “Argo”), Mel Gibson, Eddie Murphy (Malina za “Norbita”, odkupienie win za “My name is Dolemite”), a także sam Sly Stallone, u którego doceniono udział w “Creedzie”.
Pobieżna lektura nazwisk nominowanych lub uhonorowanych Złotymi Malinami, wskazuje na to, że starano się tu przede wszystkim “nagradzać” twórców uznanych, którzy ewidentnie się w danym roku pogubili. Stąd obecność Williama Friedkina w 1980 roku, za słynny film “Cruising” (mocno kontrowersyjne wskazanie, o którym można rozprawiać długo), Michaela Cimino, reżysera bondowskich filmów Terence’a Younga, za beznadziejne “Inchon”, a nawet samego Stephena Kinga, który swego czasu zrealizował obraz “Maximum Overdrive. Tę listę można ciągnąć bardzo długo. Niektóre ze wskazań jednak do dziś budzą kontrowersje. Jak bowiem inaczej nazwać nominację dla Briana de Palmy za “Scarface” czy - o zgrozo - Stanleya Kubricka za “Lśnienie”? W niektórych przypadkach widać też dużą niechęć do kina rozrywkowego, objawiającą się choćby nominacją dla Jean Claude’a van Damme’a, i to za “Krwawy Sport”, czy też Stevena Seagala (wygrana za reżyserię “Na zabójczej ziemi”). Sam Van Damme, już zresztą słusznie, otrzyma wyróżnienie za najgorszy duet, wraz z koszykarzem Dennisem Rodmanem, w wyjątkowo pokracznym filmie “Ryzykanci” z 1997 roku.
Zazwyczaj ofiarą wątpliwej sławy Złotych Malin padają zatem twórcy i aktorzy o ugruntowanej pozycji, często tacy, którzy jak Paul Verhoeven czy Halle Berry, mogą zyskać na przyjęciu nagrody osobiście. Opinia publiczna zaczyna ich bowiem postrzegać jako obdarzonych, wcale nie szeroko rozpowszechnioną w ich środowisku, cechą jaką jest autoironia. Z drugiej jednak strony można wskazać kilka osób, które ewidentnie ucierpiały po zdobyciu tej mało zaszczytnej statuetki. Ciekawy jest przypadek Elaine May, scenarzystki słynnego “Tootsie” i twórczyni cichego klasyka “Mikey i Nicky” z 1976 roku. Artystka miała jednak problemy już w trakcie realizacji tego filmu, stąd wynikła duża przerwa w tworzeniu kolejnych produkcji. Kompletną klapą zakończyła się premiera jej kolejnej i ostatniej produkcji “Ishtar”, będącej w zamierzeniu bezpretensjonalną komedią przygodową w gwiazdorskiej obsadzie (Dustin Hoffman, Warren Beatty, Isabelle Adjani), która zarobiła niemal cztery razy mniej niż kosztowała, a “wygrana” Złotej Maliny była tylko gwoździem do reżyserskiej trumny May, która nie wróciła już do realizacji filmów.
W tym kontekście interesujące jest również prześledzenie kategorii “Najgorsza Nowa Gwiazda” dotyczącej aktorów, którzy dopiero wchodzili na wielką scenę. Ostrze malinowej krytyki zazwyczaj znów jest wymierzone w artystów o mocno ugruntowanej pozycji, choć zwykle nie w świecie filmu, jak choćby Janet Jackson (“Poetic Justice”), Vanilla Ice (“Miłość w rytmie rap”), wspomniany już Dennis Rodman, Pamela Anderson (klasyczna pozycja kina klasy Ż: “Żyleta”), a nawet Luciano Pavarotti (nominacja za film “Yes, Giorgio"). Da się tu znaleźć kilka ciekawych nazwisk. Takim jest z pewnością Sofia Coppola, której występu w “Ojcu Chrzestnym III” wielu nie mogło reżyserowi podarować, obecnie jednak jest ona uznaną twórczynią filmową. Podobnie w kontekście dalszych ról filmowych można mówić o Kristin Scott Thomas, którą “doceniono” za rolę w wyreżyserowanym przez legendarnego Prince’a “Under The Cherry Moon”. Nominacja do Złotej Maliny nie przeszkodziła również w dalszej karierze Ellen deGeneres, która zagrała w filmie “Mr. Wrong”. Wielu wchodzącym w świat zawodowego aktorstwa odtwórcom mogła ona jednak złamać kariery, choć oczywiście to bardziej kwestia wyjątkowego pecha do marnej roli niż samego trofeum.
Malinowe klasyki
Już wcześniej wspomnieliśmy o rozpowszechnionej, głównie dzięki coraz prężniej działającemu Internetowi, grupie osób lubujących się w złym kinie, dla której coroczna gala rozdania Złotych Malin mogła być wręcz wskaźnikiem tego jakie filmy warto nadrobić. Z całą pewnością absolutnym klasykiem złego kina należy nazwać “Showgirls”, film "wyróżniony" w 1996 roku, którego reżyser Paul Verhoeven osobiście pofatygował się na galę, aby odebrać wartą nieco mniej niż 5 dolarów statuetkę. Wyklęte dzieło opowiadające o środowisku tancerek erotycznych dziś uchodzi za prawdziwe “guilty pleasure” częściowo dlatego, że Holender do perfekcji opanował sztukę balansowania na krawędzi sztuki i absolutnego kiczu. Obraz ten dziś potrafi zachwycić wielu zawodowych krytyków, a w latach 90-tych uchodził za wzór kompletnego bezguścia. Nie będzie to jedyny tego typu wybryk Verhoevena, bo już dwa lata później premierę będą mieli “Żołnierze kosmosu” niezwykle zjadliwa krytyka wojennej retoryki zakamuflowana pod postacią obrazu tak głupiego, że aż cudownego, na którego widownia będzie już jednak, po doświadczeniu z 1995 roku, zdecydowanie lepiej przygotowana.
Bardzo podobnymi filmami, w mocno specyficzny sposób - zwłaszcza z dzisiejszego punktu widzenia - wykorzystującymi erotykę, są inne nagrodzone Malinami filmy “Striptiz” z Demi Moore i głośny swego czasu thriller “Barwy nocy”, z pokracznym w roli psychoanalityka Bruce’m Willisem i Jane March. To co kiedyś, mimo udziału znanych aktorów, wydawało się szczytem nieudolności i tandety, dziś zdecydowanie zyskuje na ocenie, przede wszystkim jednak ze względu na nostalgię do czasów VHS i zdjęć wycinanych z kolorowych, filmowych magazynów. Zupełnie innym przypadkiem jest absolutny zwycięzca z 2002 roku, szalona komedia “Freddy Got Fingered”, która okazała się chyba zbyt odważna dla filmowego środowiska. Dobrze w charakter gali wpasował się za to twórca filmu Tom Green, który nie tylko odebrał trofea dla najgorszego aktora, scenarzysty i reżysera, ale też zrobił show, z rozwijanym przez siebie tradycyjnym czerwonym dywanem i wygrywaniem melodyjki na harmonijce.
Naturalnie Złotymi Malinami często były nagradzane nieudane widowiska fantastyczne, by wspomnieć tu tylko o dziele jednego z malinowych faworytów - Kevina Costnera “The Postman”, a także cudownie pokraczną “Bitwę o Ziemię” na podstawie twórczości założyciela Kościoła Scjentologicznego Rona Hubbarda, z przedziwnymi rolami Johna Travolty, Barry Peppera i Foresta Whitakera. Do tej samej kategorii można włączyć zeszłorocznego triumfatora, musical fantasy “Koty” czy też “docenioną” dzięki nagrodzie dla Toma Cruise’a, absolutnie tragiczną “Mumię”. Swoje trofea zgarnęły też wielkie blockbustery, takie jak choćby kolejne części serii “Transformers” (10 nominacji w 2018 roku), koszmarne „Fantastic Four” Josha Tranka czy też “Batman vs Superman: Świt sprawiedliwości”. Kto wie zresztą czy za kilkadziesiąt lat fani filmowi nie będą powracali do nich, z taką samą nutką nostalgii jak dzisiejsi widzowie do kiepskich filmów z lat 80-tych i 90-tych. Także dzięki tym niezwykle pokracznym nagrodom.
Przeczytaj również
Komentarze (12)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych