Spartan: Total Warrior. Zapomniany klasyk, który dziś Sega mogłaby rzucić przeciwko marce Assassin's Creed
Marka Assassin's Creed odnalazła swoją nową tożsamość i coraz bardziej przestaje być serią traktującą o tytułowym bractwie, a bardziej cyklem heroicznych opowieści rodem z mitów. Przypomina Wam to coś? Bo mnie zapomnianego dziś nieco Spartan: Total Warrior!
Dawno temu na przełomie szóstej i siódmej generacji konsol, znane przede wszystkim z cyklu Total War brytyjskie Creative Assembly wypuściło wraz z Segą zupełnie nową markę, mającą podbić świat konsol. Mowa oczywiście o niestety zapomnianym dziś, a wciąż rewelacyjnym, Spartan: Total Warrior, przygodowym slasherze przeplatającym akcję, mitologię, motywy historyczne oraz świetny system walki. Niestety wydany w 2005 roku tytuł trafił na słaby dla siebie okres i osiągnął tak słaby wynik, że Sega nigdy nie podała do publicznej wiadomości ile kopii gry tak naprawdę zakupili sami gracze. Tym samym Japończycy pogrzebali markę, a Creative Assembly podjęło jeszcze jedną próbę stworzenia takiej produkcji przy okazji debiutu Viking: Battle For Asgard.
Pakt z niewłaściwym Bogiem
Być może Spartan trafił na bardzo kiepską koniunkturę, bo mimo wszystko sam w sobie był bardzo fajną grą, którą do dziś bardzo miło wspominam i od 16 lat czekam na jakąkolwiek jego kontynuację czy reedycję w formie remastera HD. Na pokładzie było tu wszystko co potrzebne, z dobrym systemem walki na czele. Był on oparty o proste combosy i serię ruchów specjalnych oraz zagrywki bazujące na magii - co prawda zbiegło się to w czasie z premierą pierwszego God of Wara i możecie mieć słuszne skojarzenia z serią Sony, ale raczej nikt tu od nikogo pomysłów nie podkradał. Chociaż może?
Tytułowy Spartan zawiązuje bowiem pakt z bogiem wojny, który leczy jego rany w zamian za zniszczenie rzymskiego imperium i ujawnienie mu jego prawdziwej tożsamości, co jest dla wojownika bardzo kuszące, albowiem wychowywał się jako sierota i nie pamięta skąd tak naprawdę pochodzi. Fabuła nie była może jakość szczególnie oryginalna czy powalająca, ale jak na taki slasher nie była zła - mogliśmy dzięki temu zwiedzić kilka znanych ówcześnie krain i wziąć udział w kilku soczystych wojnach wypełniając żądanie Aresa. Po drodze poznaliśmy między innymi znanych Trojan, Archimedesa, Beowulfa, Cesarza Tyberiusza no i oczywiście wspomnianego Boga wojny.
Sama konstrukcja misji była oczywiście typowa dla slasherów, a więc przemierzaliśmy małe, wąskie lokacje pełne dosłownie setek wrogów - w każdej z nich naprzeciw nam stawało po 300-500 osób i od czasu do czasu jakiś boss. Niemniej jednak ich projekty były bardzo ciekawe oraz dość dobrze odwzorowywały realia historyczne, a to oczywiście wszystko dzięki wiedzy jaką Creative Assembly nabyło podczas prac nad Rome: Total War. Niestety wszystko poszło na marne i niechybny los chciał, abyśmy zapomnieli o tej marce na dobre, a w sumie szkoda, bo dziś Sega mogłaby z powodzeniem ją wskrzesić i zmodyfikować.
Nowe czasy, nowa szansa
Nie ma co ukrywać, że aktualnie seria Assassin's Creed bardziej stała się serią RPG-ów akcji traktujących o konkretnej klasie wojowników znanych z ludzkiej historii, aniżeli prawdziwą opowieścią o zakonie Asasynów. Origins traktowało bowiem o egipskich żołnierzach, Odyssey o spartiatach, zaś Valhalla o wikingach. W każdej z trzech pozycji spotykamy się z licznymi odwołaniami do mitologii danego regionu, jego bóstw i przerażających potworów, z którymi oczywiście musimy z czasem sami powalczyć. Tutaj właśnie wypatruję szansy dla odrodzenia się i przekształcenia serii Total Warrior w konkretnego rywala dla hitu Ubisoftu.
Co prawda Francuzi wykorzystali już trzy dość popularne motywy, ale Sega wciąż mogłaby sięgnąć po legionistów z Rzymu, japońskich samurajów, europejskich rycerzy, Mongołów, czy nawet Indian - na przykład takich Majów czy Azteków. Nie wiem jak Wy, ale ja bardzo chętnie przywitałbym dobrego RPG-a z otwartym światem traktującego o dziejach Majów i tym jak tworzyli swój mityczny kalendarz, jakim bóstwom ofiarowali swoje skarby, czy też dla kogo wznosili swoje piramidy w Chichén Itzá.
Cykl Total Warrior nie musiałby oczywiście być tak rozdmuchany jak Asasyny od Ubisoftu, bo w nich niekiedy widać już zmęczenie materiału i sztuczne próby spulchnienia zawartości gry bezsensownymi znajdźkami, zadaniami czy miałkimi "sekretami". Na ukończenie w 100% takiego Origins potrzebowaliśmy "tylko" 82 godzin, zaś na dwie kolejne odsłony trzeba w tym celu poświęcić po ponad 130 godzin - zamiast realnie ciekawych zadań otrzymaliśmy blisko 50 godzin typowych bezsensownych aktywności, którą są tylko po to, aby były.
Z dobrym systemem walki, mapą wielkości Assassin's Creed: Origins czy Ghosts of Tsushima oraz ciekawym scenariuszem skupionym wokół wartości historyczno-mitologicznych, nowy Total Warrior mógłby stać się naprawdę bardzo fajną alternatywą dla francuskiego molocha.
Przeczytaj również
Komentarze (21)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych