Metal Gear Solid 2: Sons of Liberty - sequel lepszy niż pamiętamy
Istotą niemal każdego legendarnego cyklu jest tendencja spadkowa lub odwrotnie, w kwestii jakości, niekoniecznie wizualnej. Dla twórców podnoszenie sobie autorskiej poprzeczki stanowi ogrom licznych wyzwań. Kreatywny imperatyw gdzieś tam wśród burzy mózgów nakazuje stosowanie elementów zaskoczenia w każdym punkcie wizji.
Strona techniczna paradoksalnie wypada jako najprostszy do okiełznania mechanizm, chociaż zapewne niejeden programista lub nawet grafik przestałby w tej chwili śledzić dalszą część tego wpisu. Nawet obłędne wykonanie nie wyniesie całości na piedestał, jeśli jedna ze sfer projektu okaże się ciężka do okiełznania, lub zwyczajnie słaba. Ale co jeśli faktycznie stanowi najmocniejszy punkt? Tak mocny, że przerastający możliwości interpretacyjne u szerszego grona odbiorców, nawet zaznajomionych z danym uniwersum? I tak docieramy do przedmiotu dzisiejszego tekstu - przed Państwem Metal Gear Solid: Sons of Liberty. Sequel, którego zapamiętaliśmy inaczej niż wypada dzisiaj - po równych 20 latach od premiery. I czas sprzyja Patriotom, jak na ironię.
Nowa tożsamość
Najbardziej kontrowersyjnym dla niemal wszystkich entuzjastów cyklu był niestandardowy jak na studio, wybór bohatera. Raiden aparycją raczej odchodził w stronę tzw. bishonena, czyli uosobienie chłopięcego, japońskiego uroku. Na przekór Solid Snake'a, żywcem zaczerpniętego z amerykańskiego kina akcji złotej ery lat 80, decyzja wywołała niemałe oburzenie. Wszystko jednak stanowiło część znacznie szerszego planu. Przedpremierowe pokazy Metal Gear Solid 2 prezentowały topową jakość w towarzystwie Snake'a, wydającego się jeszcze bardziej zamerykanizowanym wizerunkowo niż przy PSX-owym klasyku. Wszyscy byliśmy pod wrażeniem możliwości nowego silnika, z którego mniej więcej w tym samym czasie zaczęli korzystać wirtuozi z Silicon Knights, kiedy ruszały z kopyta prace nad Metal Gear Solid: the Twin Snakes (2004, GameCube).
Otwarcie historii pamiętam do dzisiaj. I szczegółem, który szczególnie tkwi we wspomnieniach związanych z grą niechaj będzie deszcz, kluczowy w rozpoczynającej całe widowisko scenerii. Ujęcia na most, zakapturzonego bohatera i cały incydent na tankowcu skwintowany przez niszczycielską moc Metal Gear Ray dały powiew nadejściu nowej generacji. Ostatniej tak bardzo japońskiej. Być może porównanie, które za kilka zdań przytoczę jest nazbyt pretensjonalne, lecz cała historia pojawienia się Snake i Raidena przypomniała mi się latem ubiegłego roku. The Last of Us: Part II w wyrafinowanym stylu zastosowało taki marketingowy chwyt, w którym o obecność nowej grywalnej postaci nie mieliśmy prawa wiedzieć. Środki permanentnego zaskoczenia, których sięgnięto przed premierą Sons of Liberty. Wtedy znacznie łatwiej tajemnice pozostawały tajemnicami. W erze wszechobecnych, wręcz inwigilujących social mediów ciężko o ten pozornie naturalny stan rzeczy. Naughty Dog boleśnie się o tym przekonało.
Precedesorem takich zagrywek w moich oczach zawsze będzie sequel najbardziej rewolucyjnej pozycji rocznika '98. Metal Gear Solid 2 już na wejściu zagrał wszystkim fanom teorii spiskowych na nosie. Co więcej, stał się przedmiotem inspiracji w tej kwestii. Raiden, kompletnie nieznany wcześniej randomowy bohater po dłuższej interpretacji okazuje się archetypiczną postacią samego gracza, każdego z nas. Oto przyszedł czas na obserwację ikonicznego bohatera, jakim stał się wirtualny odpowiednik Davida Haytera ze świeżego ujęcia. Legendarny bohater, który zrozumiał swoją rolę w charakterze narzędzia oraz Raiden - nowy królik doświadczalny. Chyba nie muszę dodawać, że cała wielka mistyfikacja Big Shell stała się wynikiem proceduralnego zarządzania? Raiden uzyskiwał autonomiczną tożsamość dopiero pod koniec historii, bardzo skomplikowanej i pełnej metafory sztucznej kontroli nad populacją.
Zamierzona odtwórczość
Metal Gear Solid jest cyklem, w którym fabuła gra pierwsze skrzypce nawet przed rozgrywką. Przykładna konstrukcja poziomów w Metal Gear Solid 4: Guns of the Patriots (2008, PlayStation 3) jest tego dowodem. Choć świetnie wyreżysorowana i pozornie dopracowana technicznie, bardziej przypominała elementy właściwej rozgrywki wplecione między kilkugodzinny filmowy teatr. I tego wymagała racja stanu. Kojima Productions z racji obszerności treści fabularnej całej serii, musiało upchnąć ten digitalny mariaż rozemocjonowanych postaci, moralnych elaboratów oraz nieuchronności przemijania. Nie bez powodu czwarta, jednocześnie zamykająca historię wokół Snake'a część najczęściej odnosiła się do Sons of Liberty. Ilość rozwarstwień w Metal Gear Solid 2 momentami zahaczała o lekki absurd. Dlaczego lekki?
Paradoksalnie, wszystko zostało w nim przemyślane. Biorąc poprawki na wszelakie kojimowskie przejawy czasem banalnej wyobraźni - zyskujemy po latach interesujący obraz całości. Niby monotematyczny, lecz jedyny w swoim rodzaju. Zarzucana w niejednej opinii recenzenckiej odtwórczość zyskuje swoje uzasadnienie tylko w przypadku dogłębnego śledzenia treści. A tej w Sons of Liberty jest aż nadto. Czarna owca wśród autorytarnej serii. Tak mógłbym w jednym zdaniu określić całe Metal Gear Solid 2: Sons of Liberty. Technicznie otrzymaliśmy produkt na miarę ówczesnej nowej generacji. Wszystko dzięki znacznym środkom przeznaczonym na produkcję gry. Niektórzy twierdzili, że sequel stanowił początek wieloletniej swobody Hideo Kojimy w Konami, w końcu pozwolono mu na tak ambitny scenariusz.
To również prawdziwy rozkwit ścieżki dźwiękowej, na potrzeby której zaproszono do współpracy Harry'ego Gregsona - Williamsa. Efektownie wykonane intro do dzisiaj mam na swojej ulubionej liście materiałów YouTube. Żadna kolejna gra z cyklu nie zrobiła na mnie takiego wrażenia w tej dziedzinie. Tak, nawet słynne "Snake Eater" w wykonaniu Cynthii Harrell. Umiejscowienie akcji na Big Shell i wskazanie identycznego przebiegu misji Raidena jak w mroźnej aurze Shadow Moses to najbardziej kontrowersyjny punkt całej gry. Okazało się, że rozwiązaniem tajemnicy decyzji wcale nie był rzekomy brak wizji, lecz jej rozszerzenie i wręcz kwestionowanie wartości, o których mowa w części pierwszej.
20 lat spisku
Patrioci jako organizacja wykorzystująca algorytmy przebiegu informacji oraz dezinformacji - zyskiwała kontrolę. Sons of Liberty fabularnie jest więcej takim naruszeniem cyklu, próbą rozbicia iluzji tworzonej przez zaawansowane AI, cały system. Bardziej temat cykliczności podjął chyba tylko sam Yoko Taro w NieR: Automata. Coś, co na pierwszy rzut oka figuruje jak wada, po sumiennym zapoznaniu się z każdą konwersacją przez codec, każdą walką z najbardziej ekscentrycznymi bossami w historii marki - zyskuje na poziomie merytorycznym. I choć z historycznego punktu widzenia, całe kreatywne przedsięwzięcie miało poważne szanse na stanie się przedmiotem parodii, Metal Gear Solid 2 jest znacznie lepsze niż faktycznie mogliśmy je zapamiętać.
Grze stuknęła w tym roku magiczna "dwudziestka". Mimo upływu lat, jej wartość nabrała dodatkowego znaczenia. Sporo przez pryzmat obecności w Sons of Liberty wielu ciekawych teorii spiskowych dotyczących kontroli populacyjnej. W czasach kiedy Internet nie był jeszcze powszechnie dostępnym luksusem, a miłośnicy wszelkich intryg ograniczali się do minimum wyrażania opinii, pojawienie się wysokobudżetowej gry tak ujmującej temat stanowiło precedens. Dzięki temu, grając nawet dzisiaj w Metal Gear Solid 2, tytuł praktycznie nie stracił na autorskiej zjawiskowości. Myślę, że to kwestia wspomnień. Prawdopodobnie wielu z nas miało najmniejszą styczność z sequelem. Tymczasem jest to pozycja o wiele lepsza niż pamiętamy. Sprawdźcie sami. Nadal warto. Treść zarówno Metal Gear Solid 2 jak i całego uniwersum jest ponadczasowo świetna.
Przeczytaj również
Komentarze (30)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych