Sony i wyższe ceny nowych gier - to gracze zdecydowali?
W listopadzie miała miejsce sytuacja, której nie zaobserwowano od przeszło 15 lat. W obliczu widma globalnego kryzysu ekonomicznego wywołanego pandemicznym trzaskiem, niechętnie przyjęliśmy wiadomość o planowanym wybiciu cen gier do góry. Nigdy zresztą nie lubiliśmy finansowych wieści, ze wskazaniem na zwiastun podwyżek. Ten absurdalny czas staje się wymówką dla wielu firm działających w sektorach usługowych.
Rosnące koszty produkcji gier lub chęć "jak najlepszego dopracowania", bo takie usprawiedliwienia padały z ust sterników w Sony. Zaczęło się od Take-Two, lecz metkę wyższego standardu cenowego, przybito właśnie Sony. Obecnie gry sygnowane pieczęcią japońskiego kombinatu oscylują w wartościach pomiędzy 319-349 złotych, 70 amerykańskich dolarów. Piętnaście lat spokoju, bo tyle właśnie minęło od ostatniej podwyżki. Czy ktoś dzisiaj jednak pamięta, że dawniej to właśnie Sony ustaliło niższe ceny? Zapewnie nie. Ten wpis nie traktuje jednak o jakiejkolwiek obronie lub nawet próbie zrozumienia biznesowych decyzji. Te kierowane są wyłącznie zyskiem. Czy jesteśmy w pewnym sensie, królikami doświadczalnymi? Podobno do odważnych świat należy. Odwaga podyktowana pazernością, często ma większe szanse stać się przedmiotem ironii niż sukcesu.
Lepsze jutro
W przeszłości, konsolowy rynek zdominowało Nintendo. Po krachu z rocznika '83 dawni giganci praktycznie nie wrócili do gry, z małymi wyjątkami. Kiedy niepodzielnie panowało na świecie Nintendo, dyktowało warunki w niemal każdym aspekcie branży. Rzecz dotyczyła również cen gier. Dość wysoki standard dało się jeszcze wytłumaczyć względnie niemałym kosztem produkcji pojedynczego kartridża. Na fali ogromnej popularności autorskich platform domowej rozrywki, Nintendo czasem wyceniało swoje gry na poziomie 60 dolarów. Jeszcze przed 1994 rokiem, taka suma była przecież dużym wydatkiem. Nawet jak na ówczesne, wysokie progi finansowe USA. Dopiero pojawienie się PlayStation spowodowało odpowiednią standaryzację cenową. Kwoty żądane za oprogramowanie zeszły do 50 dolarów. Nintendo 64 pozostało z tego powodu mocno w tyle. Doskonale pamiętam oferty z końca 1998 roku, kiedy za The Legend of Zelda: Ocarina of Time sklepy życzyły sobie 319 złotych.
Dzisiaj dla niejednego klienta jest to zbyt wysoka kwota za samo standardowe wydanie. Wówczas suma oznaczała równowartość połowy średniego wynagrodzenia. Sony niczym Prometeusz, przyniosło ogień nadziei lepszego, stabilniejszego jutra dla ówczesnej społeczności graczy. W tym przypadku, historia nie lubi się powtarzać. Dzisiaj, w obliczu pierwszej tak znacznej podwyżki cen konsolowego oprogramowania, za głównego promotora tej pazernej inicjatywy uważa się właśnie Sony. Jim Ryan tłumaczył już przed startem PlayStation 5, że decyzja została podyktowana chęcią dopracowania gier wewnętrznych studiów PlayStation do maksimum jakości. Cel bardzo szczytny, lecz graczy ciężko przekonać takimi, z pozoru oczywistymi argumentami.
Owszem, produkcje dedykowane konsolom japońskiego giganta mogą uchodzić za drogowskaz wobec reszty deweloperskiej mapy świata. Od kilku lat jesteśmy karmieni poprawkami nawet w dniu premiery rynkowych nowości. Plaga Cyberpunków natomiast raczej nam nie grozi. Do aktualizacji na masową skalę przywykliśmy od czasów 7. generacji konsol. Skoro ceny gier są ustalane według proponowanej jakości, to czemu wciąż jest tyle "day one patchy"? Zarówno Strauss Zelnick (CEO Take-Two) i niesławny Jim Ryan zdają się ukrywać indywidualne aspiracje do stawania się rekinami biznesu pod płaszczem obietnic. Nie twierdzę, że pustych. Kupując interesujący mnie tytuł naturalnie oczekuję odpowiedniej warstwy wizualno-technicznej. Czy to odpowiedni argument do podwyżki cen? Rynek pokazuje, że niespecjalnie.
Cena = jakość
Pozytywnie zaskoczyła mnie wiadomość o stosunkowo niewysokiej cenie konsol nowej generacji. I mimo, że do względnej podwyżki doszło z powodu skalperskich zagrywek, ceny sugerowane jeszcze nie poszły w górę. Czy to się zmieni? Ciężko na ten moment cokolwiek stwierdzić. Prognoza jest zawsze tylko prognozą - nie musi każdorazowo odnajdywać rzeczywistego potwierdzenia. W czymś musiał jednak tkwić haczyk. Właśnie w podwyższonej cenie gier. Tutaj jednak rzecz skłania się w stronę PlayStation 5. Xbox Series X zdaje się totalnie pomijać kwestię nowego standardu cen. Wiele zdziałał Xbox Game Pass. Wszystkie gry pochodzące od Microsoft Games Studio trafiają od razu jako element wciąż rosnącej w siłę usługi abonamentowej.
Tak naprawdę Halo: Infinite w pudełkowym wydaniu zweryfikuje poziom cenowy jaki zamierza ustalić dywizja zarządzana przez Phila Spencera. O ile w ogóle to zrobi. Obserwując aktualne wyniki sprzedaży gier na PS5, można wysunąć pierwsze, bardzo interesujące wnioski. Sony niechętnie podaje wyniki sprzedaży gier first-party wyłącznie dla nowej konsoli. Przez ostatnie lata wyłączność gier stała się motorem napędowym sukcesu marki PlayStation. Czemu więc koncern milczy? Często wyniki stanowią efekt zestawienia łącznej sprzedaży gier, także z PS4. Najczęstszym przedmiotem komercyjnego sukcesu jest pajęczy Miles Morales. Nic dziwnego, to produkt skierowany dla obu generacji rodziny PlayStation. Tutaj pomogła również cena. Gra zarówno w wydaniu PS4 ora PS5, kosztowała niemal tyle samo. Obecnie produkcjami nastawionymi wyłącznie na nowogeneracyjny tryb prac są kolejno Demon's Souls oraz Returnal. Na siłę doliczyłbym jeszcze Marvel's Spider-Man Remastered, którego otrzymujemy jedynie przy zakupie Spider-Man: Miles Morales.
Tymczasem o bilansie sprzedaży gier od Bluepoint Games oraz Housemarque słyszymy niewiele. Czyżby ktoś nie do końca chciał pogodzić się z mizernym skutkiem cenowej podwyżki? Być może. Wraz z PS5 gracze otrzymują pakiet PS Plus Collection oraz wachlarz ulepszeń wynikających ze wstecznej zgodności lub aktualizacji od twórców. To dość mocny powód aby zaczekać na stosowną obniżkę ceny nowej gry. Właśnie to spotkało Demon's Souls i obecnie spotyka Returnal. Ceny błyskawicznie poleciał w dół. Czyżby cenowy eksperyment nie do końca wypalił? Może chodziło w tym wszystkim jedynie o zbadanie rynku? Nikt z Sony otwarcie się do tego nie przyzna. Skoro gracze nie zamierzają więcej płacić nawet za tak wizualnie i technicznie dopieszczone tytuły jakie od lat funduje PlayStation. Dla reszty wydawców powinien być to jasny sygnał, że czas podwyżek w branży gier jeszcze nie nadszedł. Gracze zwyczajnie nie będą płacić więcej. Zadecydowali.
Droga przyszłość?
Czy faktycznie koszty produkcji gier mogły tak znacznie skoczyć wzwyż? Z moich własnych obserwacji wynika, że największy skok kosztów produkowania wysokobudżetowych pozycji nastąpił w czasach PS3/X360. Kiedy na PlayStation 2 zespół składał się mniej więcej z 50 osób, zapotrzebowanie na deweloperów wzrosło niemal trzykrotnie. Chociaż dla przykładu, nad Grand Theft Auto IV (2008, Rockstar) rzekomo pracowała nawet 1000 osób. Przypomnijmy, że 7.generacja konsol nie zafundowała podwyżki cenowej software'u. Dzisiaj Returnal w niecały miesiąc po debiucie można kupić już znacznie taniej. Dla studia, może być to problematyczna kwestia na drodze realizacji kolejnych projektów, może nawet sequela.
Czas jednak aby ktoś zrozumiał, że przez ostatnie 15 lat gracze przywykli do stałej ceny gier i nieprędko wydawcy zmuszą ich do płacenia więcej za standardowe wydania pudełkowe. Wystarczy, że edycje cyfrowe są zawyżone. Producenci nie musieli zresztą podbijać cen detalicznych. W końcu w dzisiejszych grach aż roi się od dodatkowej zawartości czy mikrotransakcji. Czy jeśli podwyżka cen faktycznie okazała się tylko chwilowym pomysłem, mamy szansę na powrót dawnego ładu? Czy Wy kupujecie premierowe wydania w nowym standardzie cenowym czy regularnie oczekujecie obniżek? Te trafiają się ostatnio względnie szybko. Zawsze głosowaliśmy portfelami, prawda?
Przeczytaj również
Komentarze (214)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych