Terminator - ranking filmów od najgorszego do najlepszego
Zapoczątkowana w 1984 roku seria “Terminator” jak dotąd dała światu sześć filmów fabularnych i jeden serial. Choć o poziomie kolejnych produkcji, zwłaszcza tych realizowanych w XXI wieku, można powiedzieć coraz mniej dobrego, wciąż cieszą się one sporym zainteresowaniem, co widać w wynikach box-office.
Filmów nawiązujących do pierwszego, wielkiego dzieła Jamesa Camerona było bez liku, a już w latach 80. powstawały wyraźne podróbki, takie jak choćby “Terminator II” Bruno Matteiego z 1989 roku. Pod uwagę w tym zestawieniu brałem jednak tylko oryginalne produkcje, mające związki, tak w kwestii fabularnej jak i realizatorskiej, z wielkimi klasykami z tej serii. Niestety nie sposób pisać o cyklu inaczej jak tylko w kontekście sukcesywnego staczania się, począwszy od premierowego obrazu z XXI wieku, co niestety nie może dziwić.
O ile serial “Kroniki Sary Connor” realizowany w latach 2008-2009 pokazał potencjał tego uniwersum, o tyle w filmach spoza żelaznej dwójki brakuje już jakiejkolwiek świeżości, a nowe pomysły dotyczą wyłącznie strony technicznej, coraz nowocześniejszych Terminatorów. O ile pierwsze filmy z serii dotykały pewnych cywilizacyjnych lęków, podobnie jak choćby “Robocop” Paula Verhoevena, o tyle najnowsze obrazy w ogóle nie potrafią nawiązać dialogu z rzeczywistością, mimo iż czasami się nawet starają.
Terminator: Genisys
Jednym z atutów dwóch pierwszych filmów z serii było niewątpliwie to, że samego konceptu wysłania Terminatorów w przeszłość, nie traktowano poważnie i przesadnie go nawet nie rozwijano, stawiając na moc prostej historii, co niewątpliwie przyniosło pożądane efekty. Niestety w przypadku ”Genisys” ktoś najwyraźniej o tym zapomniał, skutkiem czego dostaliśmy mocno skomplikowany scenariusz, a ten nie tylko nie rozwiązał wielu problemów, o których pisano już po premierze pierwszego filmu, ale wręcz stworzył nowe. Przy okazji znacząco skomplikował on opowieść, do tego stopnia, że po kilkunastu minutach widz po prostu przestaje się nią przejmować.
Sam film miał zapewne uratować lekki ton i sporo umiejętnie dawkowanego humoru, którego jednak jest tu zdecydowanie za dużo. Najbardziej cierpi na tym oczywiście Arnold Schwarzenegger, zredukowany do roli podstarzałego, mechanicznego bekozaura, od czasu do czasu generującego również nawiązania do wcześniejszych filmów. Kompletnie nie sprawdził się duet aktorów serialowych: Emilia Clarke - Jai Courtney, w rolach kultowych bohaterów pierwszego filmu, a zazwyczaj bardzo dobry Lee Byung-Hun również wypada blado w zestawieniu z wcześniejszym T-1000. Jako widowisko obraz prezentuje się również dość przeciętnie, co ostatecznie sprawia, że (prawdopodobnie) mamy tu do czynienia z najgorszym filmowym “Terminatorem” w historii.
Terminator: Dark Fate
Wybór gorszego filmu z tej dwójki mógłby się w zasadzie sprowadzać do rzutu monetą, bo i w tym przypadku mamy - cytując nieśmiertelny polski klasyk filmowy - do czynienia z rodzajem odgrzewanego kotleta z psa, trzeciej kategorii. Pomielonego razem z budą… Film Tima Millera, twórcy “Deadpoola”, wypada jednak lepiej niż pierwsza część spodziewanej trylogii, jako czyste widowisko, głównie ze względu na liczne usprawnienia nowego modelu wysłanego w przeszłość Terminatora, a także obecność zmodyfikowanej obrończyni, którą akurat nie najgorzej zagrała znana i lubiana Mackenzie Scott.
Sporo tu dość oczywistych i niewiele wnoszących nawiązań do współczesności, dużo również aluzji do wcześniejszych filmów. Do swej kultowej roli, pierwszy raz od 1991 roku powraca również Linda Hamilton, jest również i Arnie, który jednak tym razem - na szczęście - tylko mówi, że jest zabawny, a nie rzuca sucharami na prawo i lewo. Grany przez Gabriela Lunę, Rev-9 jest z pewnością najtrudniejszym przeciwnikiem głównych bohaterów i choć oczywiście daleko mu do Roberta Patricka, akurat trudno się do niego przyczepić. Niestety zupełnie blado wypada Dani Ramos, która musi się ogrzewać w blasku Sary Connor, co jest akurat niewybaczalne, bo mówimy o serii, która dała światu jedną z najbardziej wyrazistych kobiecych bohaterek w historii kinematografii.
Terminator 3: Bunt maszyn
W przypadku filmu Jonathana Mostowa dużo ciekawsza od samej produkcji jest historia jej realizacji. O sequelu do wielkiego hitu Jamesa Camerona z 1991 roku myślano już właściwie od czasu premiery, ale na przeszkodzie stanęła wtedy głównie kwestia prawa do franczyzy, wiążąca się z bankructwem ich dotychczasowego właściciela, firmy Carolco. Wiele lat trwały batalie o ich odkupienie, w pewnym momencie wydawało się, że włączy się w nie sam twórca, do spółki z Arnoldem Schwarzeneggerem, ale Kanadyjczyk nie był tym zainteresowany. Ważną rolę w historii pełnili przyjaciele Camerona, którzy wykorzystali wiedzę uzyskaną od niego, by przejąć prawa do realizacji nowego filmu, co w zasadzie zakończyło długotrwałą, ciepłą relację pomiędzy nimi. W ostateczności zaś, mając na uwadze inne cele, reżyser wycofał się z projektu, który powierzono komuś zupełnie innemu.
Mostow chciał, by nowy film nawiązywał do podgatunku kina drogi, co w pewnej mierze się udało, choć gdy wspomina się go po latach na pierwszy plan wysuwa się przede wszystkim aspekt komediowy. Pod tym względem produkcja z 2003 roku zdawała się być naturalną kontynuatorką dzieła z 1991 roku, zderzającego powagę głównego bohatera z momentami absolutnie komicznymi. Do podobnych środków uciekają się twórcy trzeciej części filmowej franczyzy, czego dobrym przykładem jest słynna walka dwojga terminatorów w toalecie, podczas której głowa Arnolda służy głównie do rozbijania kolejnych umywalek. Wypada po raz kolejny docenić skłonność do autoironii, która zawsze była jedną z głównych zalet Schwarzeneggera. Kiepsko z kolei wypada Kristanna Lokken, choć problem leży tu raczej w konstrukcji jej bohaterki niż w niej samej. Jest ona bowiem tak znacząco “lepszym modelem”, że właściwie wydaje się nie do pokonania, a kolejne ciosy nie pozostawiają na niej najmniejszych śladów.
Terminator: Ocalenie
Mimo licznych wad, które naturalnie nie pozwalają stawiać obrazu McG na tym samym poziomie co dwa pierwsze filmy cyklu (“Not even close…”), trzeba tu pochwalić przede wszystkim zamysł pójścia w zupełnie inną stronę. Choć bowiem niby mamy do czynienia z dobrze znanymi składnikami to jednak sposób ich wymieszania sprawił, że otrzymaliśmy zupełnie odmienną historię. Taką, w której zresztą nie odnalazło się wielu fanów cyklu, co nie może dziwić jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, iż nie oglądamy tu zwyczajowego starcia zabójczych maszyn, a śledzimy działania ruchu oporu, pod przywództwem legendarnego Johna Connora.
Tego w filmie gra Christian Bale, dla którego - delikatnie mówiąc - nie jest to najlepsza rola w karierze. Jego bohater nieustannie “cierpi za miliony”, podtrzymując na swoich barkach resztkę ludzkości, a nastrój beznadziei w pewnym momencie udziela się samemu widzowi i nie jest to akurat zaleta. Na szczęście dla przeciwwagi twórcy umieszczając w tym post-apokaliptycznym świecie, granego przez Sama Worthingtona, Marcusa, dużo bardziej interesującego herosa, nie tylko ze względu na bycie pół-człowiekiem, a pół-maszyną, który staje się tu centralną postacią. Oczywiście niektóre z wątków trącą tanim sentymentalizmem (końcówka!), a sam obraz swego czasu straszył również sztucznym-Arnoldem, jednak w kontekście innych filmów, nieustannie mielących dokładnie te same wątki, produkcja z 2009 roku zaskakująco zyskuje na wartości.
The Terminator 1984
Hollywood jest często nazywane Fabryką Snów i zasadność tego określenia dobrze widać również w przypadku pierwszego, wielkiego filmu Jamesa Camerona, który w tym wypadku zdecydował się sprzedać widzom swój własny koszmar. Legenda głosi bowiem, że bezpośrednią inspiracją dla zrębów scenariuszowych “Terminatora” był zły sen chorego Kanadyjczyka. Choć reżyser był od początku zapalony do realizacji filmu, mocno mitygował go jego agent, któremu skrypt w ogóle nie przypadł do gustu. Szybko został więc zwolniony. W projekt nie wierzyło zresztą dużo więcej ludzi, łącznie z samym Arnoldem Schwarzeneggerem, realizującym w tym samym czasie “Conana Niszczyciela”, który w wielu wypowiedziach podkreślał, że występ w filmie Camerona nie powinien mu zaszkodzić w karierze, bo z pewnością będzie to jeden z tych obrazów, o których ludzie szybko zapomną.
Nie zapomnieli jednak, bo już po premierze wiadomo było, że mamy do czynienia z pozycją nieprzeciętną, która z początku oczywiście generowała przeróżne oceny. “Terminator to triumf stylu nad fabułą, zręczności nad inteligencją” - można przeczytać w podsumowaniu w albumie “1001 filmów, które musisz zobaczyć” i wiele w tym prawdy. Nawet oglądając obraz dziś widać mocne ograniczenia budżetowe, kosztującego zaledwie 6.5 miliona dolarów filmu, ale nie mają one kompletnie żadnego znaczenia, podobnie jak dość mętny scenariusz, w którym od początku doszukiwano się wielu dziur. Dzieło Camerona nadal ogląda się bowiem z zapartym tchem, raz po raz zachwycając się znakomitym kunsztem w realizowaniu scen akcji czy też świetną stroną wizualną.
Zastosowany przez reżysera styl tech-noir sprawia, że widz z jednej strony ma wrażenie obcowania ze światem przyszłości, a z drugiej zanurzenia w świecie lat 80., dobrze nam znanego z innych filmów złotej ery VHS, które wyraźnie nawiązywały do sukcesu dzieła Camerona. Fantastycznie wypada sam Schwarzenegger, posługujący się mocno ograniczonym zasobem słów, wypowiadając je z dziwnym akcentem, który jest straszniejszy z minuty na minutę, po kolejnych zniszczeniach, którym ulega jego sztuczne ciało. Kapitalnie wyeksponowano tu główną bohaterkę, która z każdą minutą walki z istotą nie z tego świata staje się coraz silniejsza i nic dziwnego, że obok Ellen Ripley, Sarah Connor jest dziś prawdziwą ikoną kina.
Terminator 2: Dzień Sądu
Film z 1991 roku niezwykle łatwo sprowadzić do realizacji typowej, hazardowej zagrywki nazywanej “double down”, bo z pozoru wszystkiego jest tu po prostu dwa razy więcej. Jak zwykle jednak w przypadku Jamesa Camerona sprawa jest bardziej skomplikowana, niż mogłoby się wydawać. Kanadyjczyk bowiem od początku planował zrealizowanie filmu o starciu dwóch Terminatorów, spośród których jeden z nich będzie zdecydowanie bardziej zaawansowany technicznie. W grę już wtedy wchodził pomysł ciekłego metalu, idei tej nie można było jednak zrealizować w latach 80.. Po raz kolejny zatem technologia nie nadążała za konceptem filmowego wizjonera, który potrzebował kilku lat, by móc go zrealizować w dokładnie takim kształcie jak go sobie zamyślił.
W przeciwieństwie do swego pierwszego, wielkiego hitu twórcy “Terminatora 2” nie musieli jednak narzekać na żadne ograniczenia budżetowe, ze względu na wielki sukces “jedynki”, który sprawił, że sequel był swego czasu najdroższym filmem w historii kinematografii. W filmie zadziałało właściwie wszystko: prosty scenariusz bazujący na oryginalnym koncepcie, świetnie dobrani aktorzy, do których dołączyli przerażający Robert Patrick w roli “lepszego modelu” i debiutujący w filmie Edward Furlong, grający już sławetnego Johna Connora, powoli przygotowującego się do swojej roli. Samemu Arniemu mocno pomogła ekspozycja w filmie, bo o jego bohaterze początkowo nie wiemy nic, a widz w latach 90. prawdopodobnie spodziewał się tego samego co Sarah Connor, tu oczywiście dużo sprawniejsza i bardziej charyzmatyczna.
To co odróżnia “dwójkę” od “jedynki” to również duża dawka dobrego, świetnie dozowanego humoru, który bierze się głównie ze zderzenia mocno skostniałego, manekinowatego “dobrego” Terminatora z rzeczywistością. Choć w żadnym wypadku nie jest to film komediowy, bo nadal potrafi on wywołać ciarki, dobrze współgrał on z wcześniejszymi występami aktora w mniej poważnych obrazach, pokazując że potrafi on bawić się własnym wizerunkiem. Na pierwszym planie mamy tu jednak doskonały film akcji, z wieloma świetnie zainscenizowanymi scenami pościgu i walki, który do dziś wydaje się niezwykle świeży, a także jeden z nielicznych przypadków, gdy sequel nie tylko można zestawiać z pierwszym filmem, ale w pewnych aspektach wręcz go przerasta.
Przeczytaj również
Komentarze (70)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych