Joker to najwyżej przeciętny "remake" Króla Komedii
Joker to film, o którym często można usłyszeć, że jest arcydziełem i świetnym studium psychologicznym. W moim odczuciu to jednak zaledwie marna podróbka Króla Komedii. Choć to zdecydowanie mało powiedziane, bo przecież w "arcydziele" Todda Phillipsa bez problemu znaleźć można choćby również Taksówkarza.
Zanim przejdę do sedna, krótko wspomnę o samej osobie reżysera, czy raczej jego dotychczasowego dorobku. Swoją karierę zaczął za sprawą dokumentu traktującym o osobie GG Allina - kontrowersyjnego muzyka punk-rockowego. Dokument ukazał się w 1993 roku i nosił nazwę Hated: GG Allin & the Murder Junkies. Po tym nakręcił jeszcze dwa dokumenty (Frat House i Bittersweet Motel). Jego pierwszy film, Ostra Jazda, zadebiutował w 2000 roku. To komedia przygodowa, która spotkała się ze średnim odzewem.
Zanim pojawił się Joker, jego najsłynniejszymi filmami były te z serii Kac Vegas - dokładnie 3 części. Pierwsza część filmu okazała się sporym sukcesem - zarówno jeśli chodzi o przychody, jak i oceny krytyków (średnia 78% na Rotten Tomatoes). Druga część, mimo iż dobrze na siebie zarobiła, nie miała już tak przychylnych opinii. Nie przeszkodziło to w powstaniu "trójki", która doczekała się jeszcze gorszych ocen, ale również na siebie zarobiła. Było to w 2013 roku. Zanim pojawiła się "gwiazda" tego tekstu, Todd Phillips nakręcił jeszcze Rekiny Wojny.
Śmiech lekiem na cały stres
Nie jestem przeciwnikiem inspirowania się kultowymi dziełami, czy nawiązywania do nich, ale nie przepadam za zastosowaną tutaj metodą, która za bardzo podpada pod zwykłe skopiowanie czyjejś pracy i ubranie jej w inną skórkę. To właśnie w moim odczuciu zrobił Todd Phillips. Dlatego nie potrafię zrozumieć powszechnych zachwytów nad tą produkcją. Choć trzeba przyznać, że jeśli chodzi o gatunek filmów komiksowych, jest to jakaś odmiana. Odmienność nie zawsze jednak idzie w parze z jakością, ale to oczywistość (o której swoją drogą często się zapomina).
Tak jest właśnie w przypadku Jokera. O samej jakości poszczególnych elementów samego obrazu będzie natomiast w dalszej części tekstu. Teraz skupię się na podobieństwach do przytoczonych klasyków, które są po prostu rażące i mocno wpłynęły na mój odbiór. Jedną z najmniej tolerowanych przeze mnie rzeczy jest odtwórcze dzieło, okrzyknięte czymś nowatorskim. Tak jakby ludzie zapominali (albo nie znali) klasycznych przedstawicieli, poniekąd im w ten sposób umniejszając.
O ile jeszcze wśród przeciętnych widzów jestem w stanie to zrozumieć, tak w przypadku krytyków już nie za bardzo. Tym bardziej, że mówimy przecież o Martinie Scorsese - jednym z najbardziej znanych i cenionych reżyserów. Osoba zajmująca się ocenianiem filmów zawodowo, powinna być obeznana w temacie i zauważyć te rażące podobieństwa. Na szczęście z Jokerem (czy wieloma innymi super dobrze przyjętymi filmami) istnieje pewien rozstrzał i pojawiają się mniej pochlebne opinie.
Mam na imię Robert Potkin, jestem taksówkarzem, a przyjaciele (jeśli jacyś istnieją) mówią na mnie Joker
Tekst, który teraz czytacie (albo jedynie komentujecie), nie będzie dokładną analizą pod kątem podobieństw do klasyków Martina. Ograniczę się do tych najwyraźniejszych, które najbardziej rzuciły mi się w oczy. Nie jest też tajemnicą, że film był mocno wzorowany na przytoczonych produkcjach, bo wielokrotnie było to zaznaczane przed, jak i po premierze.
Zacznę od Taksówkarza. Opowiada historię tytułowego przewoźnika, którego coraz bardziej męczy zepsucie toczące Nowy Jork. Podczas nocnych kursów trafia na różnego rodzaju ludzi, poznając miasto od najciemniejszej strony. W końcu, jako samozwańczy zbawca postanawia wymierzyć sprawiedliwość - a jak się to kończy, wiedzą ci którzy zapoznali się z choćby zakończeniem. Tego zdradzać nie zamierzam, mimo iż jest stosunkowo otwarte do własnej interpretacji.
Podobieństwo obu filmów sprowadza się również poniekąd do stylistyki - w obu przeważają ponure scenerie, a miasta w których toczy się akcja (Nowy Jork i Gotham) są zaśmiecone, odpychające i zamieszkane przez różnego rodzaju szumowiny. Ten obraz dopełnia zastosowana kolorystyka oraz wygląd mieszkań protagonistów. Często mamy tutaj do czynienia z żółcią, brudną zielenią, czy brązem. Gdyby tego było mało, zarówno Travis jak i Arthur często ćwiczą w domowym zaciszu swoje kluczowe kwestie, które mają wypowiedzieć podczas "przedstawienia". Dość powiedzieć, że oba widowiska traktują o przemianie głównego bohatera, co przejawia się zarówno w jego zachowaniu, jak i wyglądzie. O tym dlaczego tylko jeden z filmów robi to dobrze, będzie w dalszej części tekstu.
Nie brakuje też podobnych postaci pobocznych - jak choćby Randall, który jest swoistym odzwierciedleniem Wizarda. W Taksówkarzu Wizard jest głosem rozsądku, ale też postacią na wskroś ludzką, w kontraście do tego wszystkiego, co dzieje się na przestrzeni opowieści. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że postać Randalla ma podobne znaczenie, choć jak wszystkie elementy tego filmu, wypada gorzej od klasyka, którym się inspiruje. Choćby dlatego, że cały wątek z nim związany wygląda po prostu, jak wygodny sposób na stworzenie pewnych sytuacji. Nie ma też sceny z jego udziałem, która stanowiłaby wspomniany wcześniej kontrast.
Król poniżenia się mści
Król Komedii z roku 1982, wygląda wręcz jako podwalina na Jokera z 2019 roku. Mamy nieudacznika mieszkającego z matką, który marzy o pozostaniu komikiem. I choć postać wykreowana przez Roberta De Niro nie spotyka się z okrucieństwem na każdym kroku, jest wyrzutkiem. To w zasadzie dziwak, który uważa, że ma niespotykany talent, mimo iż nikt nie podziela jego zdania. Tym samym bohater zmuszony jest podjęcia drastycznych metod, aby w końcu osiągnąć sukces - czyli wystąpić w swoim ulubionym programie rozrywkowym, prowadzonym przez idola.
Ważne tutaj jest to, że Todd Phillips zainspirował się nie tylko postacią Ruperta Pupkina, ale również pewnymi rozwiązaniami. W obu filmach mamy do czynienia z przeplatającą się rzeczywistością i wyobrażeniami bohatera. Dlatego są sceny, w których ni stąd, ni zowąd widzimy nieudacznika rozmawiającego ze swoim idolem, który wychwala go pod niebiosa. Podobna scena jest w Jokerze, choć tam jasno pokazane jest, że to jedynie sen na jawie. W opowieści Scorsese musimy samodzielnie dojść do wniosku, że to bujda - choć pomaga w tym absurdalność sytuacji. Widz szybko orientuje się, że coś tutaj nie gra.
Po wspomnianej scenie nasza czujność jest wzmożona, dlatego możemy niesłusznie założyć w przypadku kolejnych wydarzeń, że nie mają one miejsca w rzeczywistości. Jednak nawet tutaj reżyser potrafi zaskoczyć, bo szybko się okazuje, że Rupert jest na tyle szalonym człowiekiem, że dopuszcza się prawdziwego wariactwa. Niejednego zresztą. Efekt jest taki, że... A zresztą, nie będę zdradzać, bo wśród Was mogą znaleźć się osoby nie znającego tego filmu. Tym bardziej, że należy do tych mniej popularnych. Warto jednak nadrobić, bo to kawał kina z najwyższej półki.
OSTRZEGAM PRZED SPOILERAMI
"Nie powinieneś być zabawny, żeby zostać komikiem?"
Niestety, nie tylko odtwórczość jest poważnym problemem Jokera. To film, który w co najmniej kilku miejscach nie ma sensu. Pierwsze co rzuca się w oczy i utrzymuje do końca filmu, to ogólne przerysowanie. Może to mieć sens, jeśli weźmiemy pod uwagę, że to opowieść mająca przedstawić przemianę bohatera, pozwalającego mu stać się Jokerem jakiego znamy z komiksów. Film stara się być jednocześnie poważnym studium psychologicznym (podobnie jak Taksówkarz, czy Lot nad kukułczym gniazdem, którym również inspirował się Phillips), ale robi to bardzo łopatologicznie i prostacko. Brakuje tutaj pewnego kontrastu, który pozwoliłby nieco odsapnąć i uwierzyć, że to świat, w którym żyjemy.
Nieprzemyślanym jest też wątek wręczenia broni Jokerowi. Randall wręcza mu pistolet, aby ten mógł użyć go do samoobrony, ale jednocześnie słyszymy, że koledzy z jego pracy nie czują się przy nim komfortowo i mają go za wariata. Czy postać odgrywana przez Glenna Fleshlera nie obawiała się, że Arthur użyje go przeciwko niemu? Mógł jednak oddać mu broń, aby pozbyć się ewentualnego ryzyka związanym z posiadaniem broni (choć nie wiemy czy posiada ją legalnie), lub po prostu pogrążyć czubka. Tak czy inaczej, wszystkie wątki ze wspomnianą postacią poboczną, sprowadzam do bycia wygodnym sposobem na stworzenie pewnych sytuacji.
Wspominałem o przeplataniu się rzeczywistości z wymysłami Flecka. Realizacja tego pomysłu nie do końca się udała. Mówię to na podstawie choćby sceny przedstawiającej rozmowę z Sophie. Widzimy jak niedoszły jeszcze Joker zaprasza ją na swój mały pokaz w knajpie. Występ oczywiście nie jest zbyt udany, ale możemy zobaczyć że sąsiadka nie jest do końca zniechęcona. Dalsze sceny sugerują, że nieudacznik ma chociaż jedną pozytywną rzecz w swoim życiu: przyjaciółkę, która towarzyszy mu w szpitalu.
Pod koniec filmu okazuje się jednak, że to wszystko było jego wymysłem. Nie było rozmowy podczas której zaprosił ją na swój występ, nie było późniejszej randki i jej towarzystwa w szpitalu. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że nie pozostawiono tutaj miejsca na jakiekolwiek domysły - a ponadto, zrealizowano wszystko tak, aby widza po prostu oszukać. Co jest tym śmieszniejsze, bo przecież łatwo się domyślić, że mamy do czynienia z tzw. bujdą na resorach.
KONIEC SPOILERÓW
"Całe moje życie to komedia"
Tekst dobiega końca, a mi pozostaje powiedzieć, że stwierdzenie "nie pojmuję zachwytów" nad Jokerem, nie do końca tutaj pasuje. Wykreowana przez Phoenixa postać to ktoś, z kim stosunkowo łatwo się utożsamić - choć jednocześnie myśl ta zdaje się absurdalna. Bo kto ma tak przechlapane jak Arthur?
Sęk w tym, że zapewne każdy z nas czasami czuje się jakby wszystko było zwrócone przeciwko niemu. Winimy system, społeczeństwo, chcemy rozprawić się z politykami, przedstawicielami mediów - "bo to przecież oni mi to zrobili". Joker jest tutaj głosem zmęczonego, wnerwionego i ostatecznie zbuntowanego ludu. Taki przekaz jest po prostu uniwersalny, a jego prostota i dosadność to gwarancja tego, że dotrze do jak największej liczby widzów. Czy oznacza to jednocześnie, że Joker to film wybitny? Arcydzieło? Niekoniecznie.
Zabrakło tutaj kunsztu, rażąca odtwórczość przeszkadza w zobaczeniu czegoś wyjątkowego i samodzielnego. Jasnym punktem jest występ Joaquina Phoenixa, ale znów zamiast pokazywać wiele dziwacznych scen typu "nocleg w lodówce", czy "tańce-połamańce", można było pokusić się o stworzenie przekonującego studium. Tymczasem mamy skrótowe i wygodne tworzenie sytuacji, akcję zbyt szybko postępującą do przodu, podobnie jak przemianę bohatera, która zdaje się wręcz nagła. Doceniam natomiast kolorystykę, klimat filmu, czy ścieżkę dźwiękową, która brzmi dobrze, ale znów jest jej nieco za mało. Niemniej, za dużo było w kinematografii wybitnych dzieł, aby to coś uznawać za arcydzieło, czy wręczać temu Oscary. Choć powiedzmy, że za kreację Jokera się należy.
Przeczytaj również
Komentarze (134)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych