Nocna msza (2021) – recenzja serialu (Netflix). Nawiedzona wyspa
Są tacy twórcy, którzy najbardziej upodobali sobie jeden gatunek filmowy i poświęcają mu większość swojej kariery. Jednym z nich jest Mike Flanagan, który od dłuższego czasu współpracuje z serwisem Netflix, w którego zasobach dopiero co pojawiła się już czwarta jego produkcja. Oto recenzja serialu Nocna msza (2021).
Samotna wyspa, oddalona od stałego lądu o pięćdziesiąt kilometrów. Mieszka na niej trochę ponad setka ludzi, zmagająca się z coraz większymi problemami z pracą. Po odsiadce w więzieniu do społeczności tej wraca Riley, a w tym samym czasie przybywa tam nowy ksiądz. Wkrótce na wyspie zaczynają się dziać dziwne rzeczy – zarówno te zakrawające na cud, jak i te, którym bliżej do koszmaru.
Nocna msza (2021) – recenzja serialu (Netflix). Przydałoby się więcej horroru w horrorze
Jako się rzekło, Mike Flanagan jest specjalistą od gatunku, którym jest horror. Przy czym często stara się on, by jego produkcje były o wiele bardziej nastawione na aspekt psychologiczny, niż straszenie widza. Tak było w Nawiedzonym domu na wzgórzu i Nawiedzonym dworze w Bly, tak jest też w Nocnej mszy. Jeśli miałbym do czegoś porównać ten serial, to z ostatnich dzieł najbardziej kojarzy mi się Dzień trzeci od HBO. Jednak o wiele większą inspiracją jest chyba Miasteczko Salem Stephena Kinga, którego zresztą książki (Gra Geralda i Doktor Sen) Flanagan wcześniej ekranizował.
Innymi słowy można by uznać, że w zasadzie wszystko jest na swoim miejscu, a przynajmniej można było żywić nadzieję, że Nocna msza będzie kolejnym udanym podejściem Flanagana do niestandardowego horroru. Wydaje mi się jednak, że w zestawieniu ze wspomnianymi (zwłaszcza) Nawiedzonym domem na wzgórzu i (nieco mniej) Nawiedzonym dworem w Bly, Nocna msza wypada najgorzej. Przede wszystkim horroru jest tu jak na lekarstwo. Ani przez chwilę nie czułem napięcia, ani razu nie podskoczyłem, ani razu nie miałem dreszczy na plecach. A możliwość ku temu jak najbardziej była, bo jednak dzieją się tu takie rzeczy, które na luzie można by wykorzystać, by dać widzowi możliwość do strachu, a przynajmniej ekscytacji – dobrze pamiętam, jak niesamowicie wciągające i jednocześnie przerażające było Miasteczko Salem i to, że wiedziałem wcześniej niż bohaterowie, co się dzieje (to w ogóle jedna z moich ulubionych książek Kinga). Tutaj często jest po prostu nudno, a do tego całość pozbawiona jest emocji i bywa, się dłuży.
Co jest o tyle irytujące, że pełno tu bardzo – przynajmniej potencjalnie – ciekawych wątków. Nocna msza to opowieść o radzeniu sobie z tym, co się zrobiło, próbie ułożenia sobie życia na nowo, przebaczeniu nie tylko innym, ale przede wszystkim sobie. O tym, czy możliwa jest druga szansa i jak koszmarne rzeczy czasem można zrobić, byle tylko spróbować ją otrzymać. Jednocześnie istotnym wątkiem jest tu nie tyle religia, ile fanatyzm religijny, który z jednej strony prowadzi do manipulowania i krzywdzenia innych, z drugiej jest w stanie każde okrucieństwo wytłumaczyć. Jednocześnie mam wrażenie, że część wątków nie do końca znajduje satysfakcjonujące rozwinięcie, zostaje wręcz urwana w pewnym momencie. No i opowiedziana jest też nierówno. Bo chociaż są tu znakomite zarówno sceny, jak i wymiany zdań (lub monologi), to jednocześnie – powtórzę się – całość niespecjalnie angażowała mnie emocjonalnie.
Nocna msza (2021) – recenzja serialu (Netflix). Ciekawe, ale nie do końca wykorzystane postacie
Ta nierówność przekłada się też niestety na postacie, które nie są w pełni wykorzystane. Najbardziej widać to, moim zdaniem, na przykładzie Rileya, którego historię spokojnie można by nieco bardziej rozwinąć. Mimo wszystko to wciąż nieźle napisany bohater, a takich jest więcej, chociaż duża w tym zasługa również aktorów, którzy wspomniane sceny świetnie napisanych rozmów lub monologów równie świetnie odgrywają. W sumie jeśli jest jakiś element naprawdę przerażający w serialu Nocna msza, to jest nim postać Bev Keane, w którą wcieliła się Samantha Sloyan. To osoba na pozór miła, otwarta i skora do pomocy, ale jednocześnie mająca w sobie coś totalnie upiornego i niepokojącego. Może to też wynik tego, że po prostu kojarzę podobne, niesamowicie przekonane o własnej wyjątkowości i słuszności, osobistości z prawdziwego życia…
Nocna msza jest porządna aktorsko także dlatego, że jest tu sporo osób, które już wcześniej przynajmniej raz współpracowało z Mikiem Flanaganem i sobą nawzajem. Oprócz Samanthy Sloyan należą do nich chociażby Kate Siegel, Annabeth Gish, Henry Thomas czy Rahul Kohli. Widać, że dobrze wiedzą, czego wymaga od nich twórca oraz dobrze czują się w swoim towarzystwie.
Tym większa szkoda, że cały czas odnoszę wrażenie, iż czegoś serialowi Nocna msza zabrakło. Tak, jak pisałem – są tu ciekawe tematy, są świetnie nakręcone (także pod kątem zdjęć) sceny, jest solidne aktorstwo. Brakuje jednak czegoś, co sprawiłoby, żebym mógł powiedzieć, iż produkcja ta naprawdę mocno mnie wciągnęła. Pod tym względem nawet Nawiedzony dwór w Bly – chociaż gorszy od Nawiedzonego domu na wzgórzu – był wyraźnie lepszy, bo poruszał we mnie jakieś emocje. Szkoda, że Nocna msza jest tak płaska emocjonalnie…
Atuty
- Kilka ciekawych motywów i tematów;
- Porządne aktorstwo;
- Garść znakomitych scen, dialogów (lub monologów)
Wady
- Niestety sporo nudy, za to mało emocji i napięcia;
- Niewykorzystany potencjał zarówno niektórych postaci, jak i wątków
Nocna msza (2021) chociaż jest całkiem niezła, to jednak wydaje mi się najsłabszym serialem zrobionym dla Netflixa przez Mike’a Flanagana.
Przeczytaj również
Komentarze (21)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych