Strażnicy Galaktyki udowadniają, że brak licencji nie jest problemem. Klucz to odpowiednie podejście
Najnowsza gra od Eidos Montreal, która traktuje o Strażnikach Galaktyki, okazała się ogromnym hitem. Co więcej, udowodniła, że nie trzeba filmowych licencji, aby wciągnąć do wykreowanego świata.
Blisko tydzień minął od premiery gry Marvel: Strażnicy Galaktyki - tytułu, po który początkowo zamierzało sięgnąć stosunkowo niewiele osób. I właściwie trudno się temu dziwić, albowiem mówimy o marce Marvela, której daleko do tych największych i najgłośniejszych. Co więcej, po średnio udanych Avengersach od Square Enix, zaufanie do adaptacji komiksów zdecydowanie podupadło.
Niemniej, była grupa, która mimo wszystko jarała się tym debiutem - sam byłem (i dalej jestem) wśród nich, więc bardzo mnie cieszy, że z każdym kolejnym dniem czytam coraz więcej zachwytów osób, które postanowiły jednak dać szansę. Z czego wynika nagła zmiana w podejściu wielu? Oczywiście z pozytywnych recenzji, które wręcz zalały Internet. Jest zdecydowanie lepiej, niż można było sądzić.
Wystarczy wejść na serwis Metacritic, aby przekonać się, jaki odbiór mieli Strażnicy Galaktyki - oceny (zarówno krytyków jak i fanów) oscylują w granicach 80 punktów na 100 możliwych. A biorąc pod uwagę markę, trudność w przełożeniu takiego rodzaju przygód oraz humor, który dla wielu może po prostu okazać się kontrowersyjny, mówimy o naprawdę wysokim rezultacie. Całość jest też dowodem, który zaprzecza pewnym stwierdzeniom.
Dyskusja o licencji
Mowa oczywiście o temacie będącym zapalnikiem wielu kłótni i złośliwości, a więc wyglądzie bohaterów. Szczególnie głośno było o tym w przypadku Marvel's Avengers, gdzie Square Enix nie pokusiło się o nabycie praw wizerunkowych do bohaterów wcielających się w konkretne postaci na łamach Marvel Cinematic Universe (prawdopodobnie całkowicie rozregulowałoby to budżet). A dziś wiele osób kojarzy konkretne postaci właśnie z tą serią filmów.
Gdy ktoś ma sobie wyobrazić Kapitana Amerykę, widzi Chrisa Evansa, w przypadku Thora od razu do głowy przychodzi kreacja Chrisa Hemswortha, a gdy myślimy „Iron Man”, to wizualizuje się Robert Downey Jr., który zdaje się rzeczywistym wcieleniem Tony’ego Starka. Aktorom oczywiście zaczęło to przeszkadzać, albowiem prowadzi to do wielu niebezpieczeństw i scementowania z jedną rolą. Świetny przykład to Daniel Radcliffe i Harry Potter.
Wracając jednak do tematu - przez pewien kanon wyglądu bohaterów, przeszkadza odbiorcom moment, gdy widzą ich inne wersje. Tak po prostu działa przyzwyczajenie u ludzi. To pewna niespójność, która zaburza nasz perfekcjonizm i to rozumiem, ale jeśli zaczyna dochodzić do bojkotów i temu podobnych rzeczy, bo postać nie wygląda tak, jak w naszej wyobraźni, to już głupie (zresztą, co nieco napisałem o tym zagadnieniu tutaj).
Przed premierą Marvel’s Avengers mogliśmy czytać, że największym minusem jest brak licencjonowanych twarzy bohaterów. Cóż, jak się później okazało, byłoby cudownie, gdyby rzeczywiście to był ten najcięższy problem. Co jednak wymowne, przed premierą Marvel’s Guardians of the Galaxy dochodziły do mnie podobne głosy. Ludzie chcieli Chrisa Pratta i Dave’a Bautistę.
Nie to jest fundamentem
Nie dostali ich - tu również kwestie opłat za licencje prawdopodobnie byłyby nie do przeskoczenia. A jednak, jak wspomniałem we wstępie, odbiór jest znacznie lepszy. Właściwie nie słychać już głosów narzekania, że bohaterowie bardziej przypominają tych z nieznanych komiksów niż z głośnych i rozpoznawalnych filmów Kinowego Uniwersum Marvela. Wszyscy zdążyli o tym zapomnieć.
Dlaczego? Bo twórcy im w tym pomogli, oddając produkt, który porywa tak bardzo, że pozwala zapomnieć nie tylko o twarzach kosmicznych bohaterów, ale także o realnym świecie i wszystkich problemach. Można odnieść wrażenie, że całość doskonale tu wyważono. Mamy odpowiednią dawkę akcji i masę kapitalnego humoru (komizm sytuacyjny to pierwsza klasa, co zdradzały już zwiastuny).
W to się po prostu dobrze gra i nie ma nudy. Jak wiemy - znużenie wzmaga myślenie. W Marvel’s Avenger, gdy po kilku godzinach uporaliśmy się z trybem fabularnym, cały czas mogliśmy doszukiwać się kolejnych minusów. W „Strażnikach” tempo było tak błyskawiczne, że nie było na to czasu. Gdy jedziemy szybką kolejką górską, nie zwracamy uwagi, że nasze siedzenia są brudne. Kiedy jednak kolejka jest do bani, każdy szczegół odwraca nasze myślenie na inne tory.
Dobra gra > dobra twarz
Prowadzi to do prostego równania, które zawarłem w powyższym podtytule. Dobra gra jest ważniejsza, niż dobra twarz. Podobnież jest z filmami i serialami. Gwarantuję, że jeśli "The Last of Us" będzie fenomenalnie poprowadzony i świetnie odda ducha gry, każdy zapomni, że Bella Ramsey nie wygląda jeden do jednego jak Ellie, którą znamy z produkcji na PlayStation. To tylko tyle i jednocześnie aż tyle.
Wniosek jest prosty - nie zapominajmy, że w popkulturze przede wszystkim liczy się dobra historia, jakość animacji czy też mechaniki, a dopiero na trzecim, a nawet czwartym (czy wręcz dziesiątym) miejscu jest to, w jaki sposób przeniesieni zostali bohaterowie z innych dziedzin. Tak więc, choć Strażnicy Galaktyki mogą się okazać jedną premierą z wielu, to uważam, że udało im się zrobić coś naprawdę znaczącego.
Sprawili bowiem, że spora rzesza osób dwa razy zastanowi się, zanim przekreśli grę na podstawie tego, iż bohaterowie nie odpowiadają ich wyobrażeniom. Jeśli tylko twórcy włożą odpowiednio dużo serducha i jakości w produkcję, już po pięciu minutach zapominamy o tym, że Gamora to nie Zoe Saldana. Oczywiście - licencja może być dodatkowym smaczkiem dla fanów, ale nigdy nie powinna przysłaniać tych elementów, które są bezsprzecznie ważniejsze. I w Guardians of the Galaxy udało się to wzorowo.
Przeczytaj również
Komentarze (52)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych