Dziesięć najciekawszych filmów science-fiction z 2021 roku
Trudno nazwać miniony rok specjalnie udanym dla filmowej fantastyki, niemniej jednak w ostatnich kilkunastu miesiącach pojawiło się wiele interesujących widowisk. Najgłośniejsza była rzecz jasna premiera ekranizacji wielkiej powieści Franka Herberta, ale nie próżnowały także serwisy streamingowe, promujące wiele ciekawych produkcji.
Problem kina science-fiction to w dużej mierze kwestia zbyt wysokich oczekiwań, rozbudzonych zwłaszcza przez klasyczne produkcje, oglądane w czasach dzieciństwa. Wielkie, futurystyczne wizje przyszłości poważnie wpłynęły bowiem na to jak zaczęliśmy postrzegać rzeczywistość. Ta zaś w dużej mierze nie nadążyła za prognozami większości twórców, co sprawiło, że dziś mało kto ma odwagę, by snuć odważne przewidywania na temat tego jak będzie wyglądał świat za, powiedzmy, pięćdziesiąt lat. No, chyba że mowa o wizjach katastroficznych, rodem z nurtu post-apokaliptycznego. Filmowa fantastyka została sprowadzona zatem do rozrywki, sprzedającej rozliczne warianty tych samych historii, złożonych wciąż z tych samych motywów, przetwarzanych w lepszy lub gorszy sposób. Arsenał jest tu dobrze znany: podbój kosmosu, inwazja obcych, zagrożenie cybernetyczne, podróże w czasie, zabawa retro-futuryzmem itd.
Obniżenie oczekiwań to zatem podstawowa zasada jaka powinna towarzyszyć widzowi, przygotowującemu się do seansu konkretnej pozycji, należącej do któregoś z podgatunków filmowej fantastyki. Niestety bowiem obecnie już trudno nas czymkolwiek zaskoczyć. Dobrze to widać na przykładzie najnowszego “Matrixa”, który właściwie broni się tylko za sprawą swej autotematyczności. I o ile widowisko jest złożone z wielu ciekawych pomysłów, nie wnosi ono zupełnie nic do uniwersum. Za metaforę obecnej sytuacji twórców sci-fi może służyć zakończenie rozczarowującej “Reminiscencji” Lisy Joy, które sugeruje, że najlepsze co można zrobić to zamknąć się w świecie własnych wspomnień, przeżywanych już tysiące razy w głowie sytuacji. W podobny sposób zdają się myśleć autorzy większości produkcji filmowych z tego nurtu.
Tworząc dziesiątkę najciekawszych reprezentantów filmowej fantastyki kompletnie pominąłem kino superbohaterskie, spod znaku DC i Marvela. Po pierwsze średnio pasuje do tytułowego gatunku, a po drugie polecanie go byłoby w tym wypadku klasycznym “zwożeniem drewna do lasu”, bo o tych filmach słyszał każdy. Mimo zatem sympatii do “Suicide Squad”, “Czarnej Wdowy” czy “Shang-Chi…” nie ma tu na liście tych tytułów.
Niestety mocno zawiodły produkcje niszowe. Nieźle zaczynało się “Zone 414”, ostatecznie okazując się jednak kompletnymi popłuczynami po “Blade Runnerze”. Tylko nieco lepsze było “Tides” (“The Colony”). Zdecydowanie lepiej jako serial mogliby zaprezentować się “Nocni łowcy”. W kategorii lekko głupawych widowisk akcji królowała zdecydowanie "Wojna o jutro" Amazona, sprawdzająca się idealnie jako typowy "odmóżdżacz". Interesująco wypadła fantastyka wymieszana z dramatami lub komediami romantycznymi, spod znaku “Little Fish” (“Chora pamięć”) czy niemieckiej, oscarowej propozycji “I’m your Man”. Niestety zawiódł przegadany i ostatecznie nie tak ciekawy jak mogłoby się wydawać, koreański “Seobok”. Śladowe ilości fantastyki posiada ciekawy “The Beta Test” Jima Cummingsa, który jednak może niektórych odstraszyć specyficzną manierą aktorską twórcy, znanego już choćby z bardzo dobrego “Wilka ze Snow Hollow”. W fikcyjnej kategorii najlepszego, nowego odcinka amerykańskiego “Black Mirror”, zwycięzcą w tym roku jest chyba “Swan Song” Apple TV+ z niezawodnym Mahershalą Alim.
Nie patrz w górę
Podczas gdy inni zabawiają się przeróżnymi konwencjami, tworząc mniej lub bardziej świeże produkty czysto rozrywkowe, Adam McKay bierze dość prosty pomysł zagłady ludzkości, by powiedzieć coś ważnego. Za streszczenie fabuły wystarczy kilka słów: w stronę naszej planety zmierza ogromna kometa, która zniszczy wszelkie życie. Subtelności nie ma tu za grosz, łącznie ze starym, dobrze znanym porzekadłem o karaluchach (oglądajcie do samego końca!), które przetrwają każdy kataklizm. Dostaje się tu post-polityce, ogłupiającym mediom stacjonarnym i dzielącym ludzi na nienawidzące się obozy serwisom społecznościowym, a nawet tech-mesjaszom, doprawiającym troskę o wyniki finansowe firmy na giełdzie naukowym mumbo-jumbo. Swoją drogą, Mark Rylance musiał mieć niezły ubaw grając swoją postać! Prawdopodobnie najbardziej polaryzujący, bo w wielu momentach zbyt przeszarżowany, a mimo satyrycznego wydźwięku, traktujący się w stu procentach poważnie, film ostatnich lat. Będący czymś w rodzaju współczesnego kina interwencyjnego w szatach komedii science-fiction.
Space Sweepers
W lutym Koreańczycy przypuścili atak na tereny dotychczas zajmowane przez Amerykanów, które interesują również Chińczyków (“Wędrująca Ziemia”). W przeciwieństwie do swych azjatyckich rywali wybrali oni jednak trudną konwencję space westernu, wymagającą przede wszystkim skonstruowania ciekawych, charyzmatycznych postaci, co udało się połowicznie. O ile w załodze da się jeszcze odnaleźć interesujące persony o tyle mocno zawodzi, odtwarzany przez Richarda Armitage’a, ich główny przeciwnik. Obraz jednak został zrealizowany pierwszorzędnie i w zasadzie ani przez chwilę nie nudzi, dlatego siłą rzeczy musiał trafić na tę listę, w wyjątkowo przeciętnym roku.
Diuna
O filmie Villeneuve’a napisano już tak wiele, że trudno dodać cokolwiek nowego. Warto jednak podkreślić, że jeden z najgłośniejszych blockbusterów ostatnich dwunastu miesięcy znalazłby się pewnie na tej liście niezależnie od jakości filmów fantastycznych w tym roku, bo jest to po prostu to świetna, filmowa robota. Fabułę napędza dzieło Franka Herberta, dzięki któremu z niecierpliwością oczekujemy na drugą część, siłą rzeczy zapowiadającą się na dużo ciekawszą. Nie jest to film zupełnie z mojej bajki; Kanadyjczykowi ewidentnie nie udało się zmienić charakteru literackiego pierwowzoru. Nie nadał zatem rywalizacji Harkonnenów z Atrydami głębi portretowanego w “Grze o Tron” sporu Lannisterów ze Starkami, gdzieniegdzie zarysowując za to - zgodnie z duchem bazowego materiału - mistyczny wymiar pojedynku o władzę. Cóż z tego jednak skoro widowisku, pod względem realizatorskim, nie można nic zarzucić, a niektóre pomysły robią ogromne wrażenie.
Oxygene
Dwa lata po niezłej “Pełzającej śmierci” znany, francuski twórca horrorów, Alexandre Aja postanowił zrealizować zupełnie inny obraz. Dystrybuowany przez Netflixa “Oxygene” to bowiem film z gatunku “one man show”, o tyle oryginalny, że bohaterką jest tu kobieta, odtwarzana przez Melanie Laurent, która budzi się w komorze kriogenicznej. Powodzenie tego typu projektów zależy w dużej mierze od tego jak swe role udźwigną główni aktorzy, a także w jaki sposób rozwijać się będzie snuta przez twórców historia. W tym wypadku oba aspekty wypadły całkiem dobrze, zwłaszcza scenariusz, o którym najlepiej nie wspominać zbyt wiele, a zatem z pewnością możemy tu mówić o udanej produkcji. Poziom lepszej od pokazywanego również w tym roku “Meander”, będącego już wyraźną wariacją klasycznego “Cube” Vincenzo Nataliego.
Rezydencja pod truskawką
Przedziwny film dwójki Amerykanów, wizualnie mocno czerpiący z twórczości Terry Gilliama, to rodzaj dystopii, w której urzędnicy państwowi zostają wysłani do domów prywatnych osób, po to by przejrzeć ich sny, w celu ich opodatkowania. Takim sposobem, w odwiedziny do pewnej starszej pani, trafia James Preble, zanurzający się w świat marzeń sennych, jak się okazuje niekoniecznie należących do gospodyni domu. Technologia przyszłości szybko zdradza swój retro-futurystyczny charakter, sny są bowiem nagrywane na kasety VHS. Niezwykle interesująca, wcale nie tak oryginalna jak się początkowo wydaje, produkcja z całą pewnością wyróżnia się na tle innych obrazów z tej kategorii, które miały swoje premiery w tym roku.
Fried Barry
Kilka pierwszych minut tego szalonego, przedziwnego filmu sugerują, że możemy mieć tu do czynienia z kolejną wersją “Hobo with a shotgun”. Szybko jednak okazuje się, że to nieco inna produkcja. Specyficznie wyglądający narkoman zostaje pewnego dnia porwany przez kosmitów i wysłany przez nich z powrotem na Ziemię, gdzie wędruje od przybytku do przybytku. Jeśli spodziewacie się wartkiej akcji, nadnaturalnych mocy, którymi nasz utracjusz będzie częstował ludzi mu nieprzychylnych, to niestety się rozczarujecie. “Fried Barry” to bowiem kompletnie odjechana, surrealistyczna podróż przez ziemski śmietnik, która z całą pewnością nie każdemu przypadnie do gustu. Jeśli kosmici przysłali Barry’ego po to, by zrobił swoisty rekonesans przed inwazją to możemy spać spokojnie. Pewnie bowiem już dawno przerażeni uciekli w swój zakątek wszechświata!
Free Guy
“Tacy ludzie jak ja rozświetlają mroki średniowiecza” - mawiał chyba mój ulubiony, growy NPC, stojąc w mieście z pochodnią. Ciekawe, co by pomyślał, gdyby się dowiedział, że twórcy “Wiedźmina” zrobili sobie z niego jaja? Na te i wiele innych pytań odpowiada interesujący film Shawna Levy’ego, w którym Ryan Reynolds wciela się w postać z gry online, która nagle zyskuje samoświadomość. Niezwykle dynamiczna, zapożyczająca się gdzie tylko można, wykorzystująca charyzmę wielu filmowych postaci, produkcja to w gruncie rzeczy dość standardowa komedia romantyczna, z niebywale sympatycznym duetem Jodie Comer - Joe Keery. Kawał bezpretensjonalnego i niezwykle ujmującego dzieła dla wszystkich.
Finch
W oczekiwaniu na serialowego Fallouta od Amazon, Apple TV+ zaproponowało w tym roku zupełnie inne dzieło z podgatunku post-apo. Choć przygody starszego faceta, jadącego przez Amerykę w towarzystwie robotów, mogłyby sugerować film familijny, tak naprawdę jest to dość smutna historia o straconym czasie, który jest już nie do odzyskania. Nadzieja, zamieszkującej ten zniszczony skrawek ziemi ludzkości, ma tu jednak twarz Toma Hanksa, a więc nie jest jeszcze tak źle! Tytułowy bohater to schorowany człowiek, który w towarzystwie przygarniętego po drodze psa, stara się dojechać do San Francisco, jednocześnie ucząc trudnej sztuki przetrwania robota, którego sam skonstruował. Akcji tu w sumie niewiele, raczej kontemplacja zniszczonego przez liczne katastrofy krajobrazu, z kilkoma wzruszającymi momentami. Niby nic wielkiego, a jednak cieszy.
Boss Level
Znany już w zasadzie z poprzedniego roku film Joe Carnahana to druga w tym zestawieniu propozycja dla fanów gier komputerowych. Scenariusz wykorzystuje motyw pętli czasowej, w jakiej znajduje się były agent sił specjalnych, który stara się rozwikłać zagadkę swej własnej śmierci. Obraz zrealizowano bardzo dobrze, a rywalizacja pomiędzy - pierwszorzędnym aktorem drugorzędnym - Frankiem Grillo a Melem Gibsonem jest całkiem interesująca. Znów niewiele tu oryginalności, ale całkiem sporo niezłego humoru, dopełniającego obraz całkiem udanego tworu czysto rozrywkowego.
Psycho Goreman
Film Stevena Konstanskiego to produkt, który nie ma większego sensu poza pobudzeniem uczucia nostalgii do wielu produkcji rodem z lat 90., takich jak choćby “Power Rangers” czy też “Guyver - bohater ciemności”, marketingowo opakowany w nowoczesny sposób, przypominający nieco “Stranger Things”. Oto bowiem pewne rodzeństwo natrafia na artefakt, pozwalający na kontrolowanie przeraźliwego, siejącego postrach w najdalszych rubieżach wszechświata potwora. Opis może sugerować film dla dzieci, ale z uwagi na dużą brutalność i dość specyficznie kreślonych bohaterów (zwłaszcza małej Mimi) jest to pozycja przeznaczona wyłącznie dla dorosłych. Twórców nie interesuje tu zresztą budowanie postaci, co znajduje odzwierciedlenie w iście kuriozalnym finale, a nawet fabuła, a jedynie zabawa pewnymi motywami, znakomitymi kostiumami, przywołująca wspomnienia z dzieciństwa. Nic więc dziwnego, że produkcja ta zyskała całkiem spore grono fanów, a w Polsce film niedługo trafi na VHS, za sprawą wydawnictwa Velvet Spoon.
Przeczytaj również
Komentarze (27)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych