Monopol, wojenki, cancel culture i ekskluzywność – kiedy znów zaczniemy cieszyć się graniem?
W ostatnim czasie zacząłem dostrzegać pewną zależność w branży popkultury, której daleko do bycia czymś prawidłowym i przyjemnym. Społeczeństwo ma coraz większy problem z tym, aby się cieszyć. Ba – pójdę dalej – społeczeństwo ma coraz większy problem z tym, żeby ktokolwiek mógł cieszyć się z... Czegokolwiek. Zdecydowanie za dużo dyskutujemy o smutnych rzeczach i poddajemy się pewnemu linczowaniu.
Czyli co, znowu „tekst o niczym”? Nie, nie tym razem. Nie będzie to też „lanie wody”, o którym często czytam pod tekstami mojego autorstwa. Będzie to przelewanie do edytora mojej perspektywy na tę sytuację. Przedstawienie punktu widzenia osoby, która nienawidzi defetyzmu, marazmu, wanitatywności i realnej wizji wszystkich tych pseudo-mądrych słówek, których uczyli na języku polskim.
Od dziecka wpajano mi (i sam w siebie to pompowałem), że kultura popularna ma być rozrywką. Jasne, może nieść przesłanie. Ma prawo i nawet powinna kształtować światopogląd i pewne kwestie społeczne. Może mieć morały, jak bajki. Może mieć puenty, niczym w najróżniejszych opowiadaniach. Powinna jednak bawić i dawać naprawdę mnóstwo czystej radości.
Źródło tekstu
Choć od dłuższego czasu zauważam, że ze społecznością graczy jest coraz gorzej, to szczególnie odczułem to przy okazji ogłoszenia przejęcia Activision-Blizzard przez Microsoft. Ruch kosmiczny i nieporównywalny do jakiegokolwiek innego w historii branży gier. Suma niebagatelna. Perspektywy wręcz nieograniczone. Możliwości chwycenia tematu całe mnóstwo. A ja w wielu miejscach czytałem o smutku.
Z czym był związany? Z faktem, iż wyświęcany Microsoft zdecydował się zakupić studio, które kojarzy się ostatnimi czasy ze złą sławą (całkiem słusznie). Wszystko to, co działo się wewnątrz Acti-Bliz, a o czym pisała masa dziennikarzy na czele z Jasonem Schreierem, jest czymś okropnym. Nigdy i nigdzie takie sytuacje nie powinny mieć miejsca. Ale marazm nie jest sposobem walki.
Zamiast czytać w mediach społecznościowych o tym, jak to ów ruch wpłynie na obraz branży oraz tym, co to właściwie oznacza w kontekście gier, czytałem o tym, „jak Microsoft mógł chwycić coś tak zgniłego”. Czytałem narzekanie na to działanie, ból związany z istnieniem Koticka i zarzekanie się, że „pora sprzedać Xboksa”. Nie będę nawet wspominał o zarzucaniu populizmu czy wojenkach politycznych.
Oczywiście znalazły się też całkiem spore grupy, które postanowiły odebrać to przejęcie jako sygnał do ataku. Wytykanie wyłączności, przerzucanie się exclusivami i przekonywanie, że Activision Blizzard wcale nie robi tak dobrych gier, jak robiło wcześniej, gdy było studiem niezależnym. Serio? Mamy XXI wiek, a zamiast cieszyć się pewnymi dużymi ruchami, wolimy się dalej obrzucać kamieniami. Nie o to powinno chodzić w rozrywce.
Trwa to od dłuższego czasu
Najgorsze jest to, że to nie był pojedynczy przypadek, a zaledwie mały krok poza granicę, która oddzielała mnie od napisania tego tekstu. Od dłuższego czasu dostrzegam podobne zachowania.
Gry stały się rozrywką mainstreamową, co sprawiło, iż są obecnie podłożem do debat w tematach politycznych, społecznych i gospodarczych. Do pewnego stopnia to dobrze, ale niekiedy idziemy z tym za daleko.
Nie chodzi tu nawet o chęć tuszowania złych praktyk w studiach. Nie chodzi o próbę zamiatania pod dywan rasizmu, szowinizmu, homofobii czy innych spraw, które są codziennością w wielu największych załogach deweloperskich i wydawniczych. Te rzeczy są złe i powinny być surowo karane, ale nie chcę, by cierpiały na tym gry wideo oraz to, że mają dawać radość.
Można chwalić gry wideo za zamieszczanie pewnych reprezentacji i przekazów, ale na pewno nie powinno się ich ganić za takie braki. Idąc dalej – można być złym na studio za pewne praktyki i mieć do nich naturalną niechęć, ale nie powinno się tego przekładać na rozrywkę i zabraniać innym czerpania z niej radości. Jestem jedną z tych osób, dla których granie w najnowsze odświeżenie Diablo II nie jest równoznaczne z przybijaniem piątki Kotickowi.
To, że świetnie się bawiłem w Cyberpunku 2077, nie sprawia, że popieram crunch. To, że grałem męskim protagonistą w Assassin’s Creed: Odyssey nie oznacza, że sprzeciwiam się równouprawnieniu. To, że uwielbiam animacje Disneya, nie oznacza, że popieram ich politykę. Nawet to, że będę oglądał tegoroczne Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej, nie oznacza, iż jestem za wyzyskiem, który ma miejsce w Katarze.
Pora na zmiany
Chciałbym po prostu, abyśmy wszyscy mieli w sobie nieco tej dziecięcej radości, która towarzyszyła nam, gdy największym zmartwieniem w życiu był save, który nie chciał się wczytać, a nie to, jak wiele polityki przemyca się do dzieł popkultury. Spróbujmy czasem cieszyć się tym, co jest, zamiast narzekać na to, czego zabrakło (lub w drugą stronę). Za dużo w nas marazmu, a to wszystko ma relaksować.
Kiedyś gry były (a przynajmniej miały być) czymś, co pozwala nam się wyrwać z codziennego świata i zanurzyć w czymś nietypowym. Dziś coraz częściej szuka się tam przywar i błędów natury socjologicznej. Coraz chętniej zaczynamy przekładać je na obraz dzisiejszego społeczeństwa i zacierać granicę między światem realnym a wirtualnym – niestety nie tak, jak marzyli twórcy VR.
I nie chcę, aby cały ten tekst był traktowany jak manifest, albo coś w tym stylu. Nie o to tu chodzi, a mi daleko do reformatora. I ze wszystkich gęb (jakby to ujął Gombrowicz), piszę to z perspektywy gracza oraz osoby, która podtrzymuje, że gry to tylko gry. Sam mam często tendencję do dorabiania pewnym elementom symboliki czy głębi, ale nie można iść z tym za daleko, bo można się poparzyć.
Przeczytaj również
Komentarze (152)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych