Skok w przestworza - jak powstawał Top Gun Tony'ego Scotta
Kosztujący zaledwie 15 milionów dolarów “Top Gun” Tony’ego Scotta jest dziś wymieniany jednym tchem obok najpopularniejszych produkcji filmowych lat 80., na których wychowywały się rzesze ludzi, mających dziś ponad 30 lat. Zanim do kina trafi zapowiadany od kilkunastu miesięcy sequel, warto przypomnieć sobie kulisy powstania jednego z klasyków, bardzo nietypowego kina akcji.
Mało było w ostatnim czasie tak pechowych filmów, jak wyczekiwany przez fanów od lat sequel do “Top Gun” z 1986 roku, czyli “Top Gun: Maverick”, o którego realizacji mówiło się już w pierwszych latach poprzedniej dekady. To właśnie wtedy bowiem Paramount Pictures zaproponowało zrealizowanie kontynuacji producentowi Jerry’emu Bruckheimerowi i reżyserowi Tony’emu Scottowi, do której scenariusz miał napisać Christopher McQuarrie. Sam Scott w wywiadach prasowych podkreślał, że nie interesuje go tworzenie remake’u, a raczej zupełna reinterpretacja tematów, wokół których ufundowano jego wcześniejszy hit. Stąd być może brały się pogłoski o tym, że choć w filmie zgodził się zagrać Tom Cruise, jego Pete “Maverick” Mitchell miał być jedynie postacią drugoplanową.
Tragiczna, samobójcza śmierć Tony’ego Scotta w 2012 roku sprawiła, że wszelkie plany odnośnie nowego filmu musiano odłożyć na później. Wspomniany wcześniej Jerry Bruckheimer od początku był jednak mocno zaangażowany w jego realizację, a nadzieję fanów podsycały publiczne głosy wsparcia dla projektu, zarówno ze strony Toma Cruise’a, jak i Vala Kilmera. W końcu w 2017 roku misję zrealizowania widowiska powierzono Josephowi Kosinskiemu, z którym Cruise współpracował już na planie “Oblivion”. Choć jednak już dwa lata później widzowie mogli zobaczyć pierwsze fragmenty obrazu, którego premierę zaplanowano na kolejne miesiące tego roku, z powodu pandemii została ona kilkukrotnie przełożona.
Nowy film ma ostatecznie zadebiutować na festiwalu w Cannes i niedługo po tym wejść do kin. Premiera będzie miała miejsce 36 lat po pierwszym pokazie obrazu Tony’ego Scotta, który był najbardziej kasową produkcją w 1986 roku, i doczekał się rzeszy fanów, rekrutujących się także wśród aktorów, którzy wystąpili już w sequelu. Takich jak choćby Jon Hamm, dobrze pamiętający kinowy seans tego widowiska, zaraz po premierze, gdy sam miał 15 lat. I choć - jak wyznał - nie zdecydował się on wtedy na rozpoczęcie kariery w marynarce wojennej (która zanotowała 500% skok w ilości nowych rekrutów po ogromnym sukcesie “Top Gun”), to jednak seans dzieła Scotta wpłynął na wybór jego obecnej profesji, co świadczy o ogromnym znaczeniu tego filmu dla ówczesnych, młodych kinomanów.
Ludzie małej wiary
Główną inspiracją dla scenariusza do filmu miał być artykuł prasowy autorstwa Ehuda Yonaya “Top Guns”, opublikowany w magazynie “California” w 1983 roku. Początkowo zresztą obraz miał nosić dokładnie taki tytuł. Producent Jerry Bruckheimer, wraz z Donem Simpsonem, udali się do dwójki scenarzystów: Jima Casha i Jacka Eppsa jr.-a, by ci przygotowali pierwszy draft skryptu, który jednak nie przypadł im do gustu i musiano go później kilkukrotnie poprawiać. Na reżysera widowiska wybrano Tony’ego Scotta, mimo iż wcześniej interesowano się jego starszym bratem Ridleyem, a także Johnem Carpenterem. Wybór tego twórcy mógł być zaskakujący, bo wcześniej zrealizował on właściwie tylko “Zagadkę nieśmiertelności”, przedziwny film z Catherine Deneuve i Davidem Bowie’m. Jednocześnie był jednak znany z kilku znakomitych filmów reklamowych i to właśnie komercyjna twórczość - a zwłaszcza reklama SAAB-a, w którym pojawił się myśliwiec - zadecydowała o jego angażu.
Niezwykle trudny okazał się casting do głównych ról w tym filmie. Po pierwsze bowiem wielu było takich, którzy nie wierzyli w sukces produkcji, opartej na rywalizacji pilotów myśliwców. Dodatkowo niektórym nie podobała się otwarcie militarystyczna wymowa obrazu. I tak rolę Mavericka odrzucił choćby Matthew Modine, który uznał, że film wpisuje się w ówczesną zimnowojenną retorykę, której był przeciwny. Innymi kandydatami do zagrania głównego bohatera byli choćby Patrick Swayze, Nicolas Cage, John Cusack, Sean Penn, Michael J. Fox, a nawet Tom Hanks, ale wszyscy odmówili. Faworytem dużej części ekipy realizacyjnej był jednak od początku Tom Cruise, znany wtedy w zasadzie wyłącznie z “Legendy” Ridleya Scotta, który sam przyznał, że Pete Mitchell był pierwszą ikoniczną postacią, którą zagrał.
Niechętni do gry w tym filmie byli również aktorzy, którzy ostatecznie w nim wystąpili. Tacy jak choćby Val Kilmer, wcielający się w porucznika Toma “Icemana” Kazansky’ego. Początkowo jednak nie chciał o niej słyszeć, twierdząc że film okaże się totalną klapą. Do udziału w tym przedsięwzięciu nakłonił go w końcu - po wielu staraniach - sam Tony Scott. Co ciekawe na planie wcale nie znalazł on wspólnego języka z Cruise’m, od którego trzymał się z daleka. Po latach wpisał to w strategię budowania dystansu do swego filmowego antagonisty, tłumacząc się ze swego ówczesnego zachowania w programie Larry’ego Kinga w 2013 roku.
Najzabawniejszym przypadkiem braku wiary w samą produkcję są chyba negocjacje na temat użyczenia piosenki przez legendarny, heavy-metalowy zespół Judas Priest. Producenci chcieli, by grupa pozwoliła na użycie w filmie ich utworu “Reckless”, jednak jej managerowie odmówili, spodziewając się tego, że obraz zaliczy totalną klapę. Nie tylko tak się ostatecznie nie stało, ale również - dwa lata później - Judas Priest zgodzili się na wykorzystanie ich piosenki w “Jonny B. Good” Buda S. Smitha, który był jedną z największych porażek w box-office, w końcówce lat 80. A tymczasem utwory promujące “Top Gun”, czyli “Danger Zone” Kenny Logginsa, a przede wszystkim “Take My Breathe Away”, okazały się absolutnymi hitami. Szczególnie dotyczy to drugiej piosenki, która uczyniła z grupy Berlin jeden z największych “one hit wonders”, a niedługo po tym powróciła ona - w nowym wydaniu - choćby w “As tears go by” Wong Kar-Waia.
Czuj się Pan zwolniony!
Realizacja niezwykle trudnego technicznie filmu, jakim niewątpliwie było “Top Gun”, wymagającego dużej liczby zdjęć samolotów, od początku nastręczała sporo trudności, a jej pierwszą ofiarą był rzecz jasna scenariusz. Bardzo długo nie zyskiwał on aprobaty ze strony producentów. Wielu pracowników na planie określało go wręcz jako “szkieletowy”, twierdząc że obecny w filmie humor był dopisywany już w trakcie tworzenia konkretnych scen. Co istotne musiał on zresztą otrzymać zgodę przedstawicieli Pentagonu, którzy badali czy marynarka wojenna Stanów Zjednoczonych jest w nim przedstawiana w pozytywnym świetle.
Zdjęcia samolotowe kręcono na pokładzie USS Enterprise, gdzie do dyspozycji były maszyny F-14, VF-114 i VF-213, zwane “Czarnymi Lwami”. Producenci filmu płacili 7800 dolarów za godzinę filmowania; w tym czasie ekipa zdjęciowa czekała na najlepsze ujęcia, filmując po prostu codzienne zadania załogi amerykańskiego lotniskowca. Wiązało się to oczywiście również z wyczekiwaniem na odpowiednie oświetlenie i łapanie każdej okazji do zarejestrowania idealnych kadrów. Razu pewnego, podczas realizacji sekwencji startu i lądowania myśliwca, oficer lotniskowca zmienił jego kurs, a co za tym idzie również oświetlenie konkretnych scen. Gdy Tony Scott poprosił o powtórzenie poprzedniej trasy usłyszał, że będzie go to kosztowało dodatkowe 25 tys. dolarów. Nie pozostało mu nic innego, jak tylko wypisać czek na wspomnianą kwotę…
Z dzisiejszej perspektywy wydaje się zresztą, że Scott był na planie od początku traktowany jak mało doświadczony twórca, z którym można w dowolnym momencie się po prostu pożegnać. Sam wyznał bowiem, że był zwalniany kilkukrotnie. Pierwsza scysja dotyczyła zupełnie innej wizji artystycznej, szczególnie samego początku widowiska. Scott myślał bowiem o tworzeniu ambitniejszego filmu, używając sporo różnego rodzaju filtrów i kręcąc wiele sekwencji w slow-motion. Po obejrzeniu dziennych zdjęć producenci wpadli w popłoch, kategorycznie zabraniając Scottowi eksperymentowania. Twórca był jednak uparty; nie chcąc się podporządkować zaleceniom, część ujęć kręcił normalnie, a inną po swojemu. Szybko wyszło to jednak na jaw i wtedy właśnie po raz pierwszy został zwolniony. Mimo zerwania kontraktu cała ekipa była jednak uwięziona na lotniskowcu, z którego - z powodu złej pogody - nie można było się wydostać. Dzięki temu Scott nadal uczestniczył w tworzeniu filmu.
Wkrótce producenci zadecydowali o przywróceniu go na jego funkcję, wierząc że tym razem podporządkuje się on wszelkim zaleceniom. Bardzo szybko jednak okazało się, że zupełnie nie znajduje z nimi wspólnego języka. Mocno nie spodobał im się sposób w jaki zrealizowano zdjęcia - grającej Charlie Blackwood - Kelly McGillis, którym zarzucili, według słów samego Scotta, “dziwkarski” charakter, przy okazji kolejnego zwolnienia twórcy żegnając się również ze specjalistką od makijażu, przygotowującą aktorkę przed kolejnymi scenami. Później zupełnie nie w smak był im również inny pomysł reżysera, by zasłaniać hełmy grającym pilotów aktorom, co wedle Scotta tworzyło ciekawy efekt odbijania się w ich szybach nieba, ale z drugiej strony mocno ograniczało widoczność odtwórcom. Aż dziw bierze, że przy wielu tego typu konfliktach dotrwał on do końca realizacji “Top Gun”, ale dziś wiadomo, iż wyszło to na dobre obu stronom.
Potężną presję ze strony producentów, którzy - jak się okaże - starali się również mocno wsłuchiwać w opinię publiczną, widać również w przypadku zupełnie innej sytuacji z planu. Po testowych pokazach widzowie narzekali bowiem na brak sceny miłosnej, więc zdecydowano się na dogranie jej już po zakończeniu realizacji produkcji. Kłopotem była w jej przypadku wcale nie spora różnica wysokości pomiędzy Kelly McGillis i Tomem Cruisem (aktorka była o dobre kilka centymetrów wyższa od swego partnera), z którą sobie wcześniej poradzono, ale to, że oboje realizowali już inne produkcje. Cruise rozpoczynał wtedy prace nad “Kolorem pieniędzy” Martina Scorsese, w którym miał wyraźnie dłuższe włosy. Z kolei odtwórczyni, na potrzeby “Między niebem a ziemią” Alana Rudolpha, przefarbowała włosy na brązowo, dlatego też w słynnej scenie w windzie miała na sobie baseballową czapeczkę. Czego się jednak nie robi, by zadowolić publikę!
Niestety w kontekście realizacji “Top Gun” należy wspomnieć również o tragicznym wypadku. W trakcie tworzenia produkcji zginął bowiem Art Scholl, pilot i twórca zdjęć samolotowych do wielu filmów, takich jak choćby “The Right Stuff” Philipa Kaufmana czy też - mającego premierę w tym samym roku co film Scotta - “Żelaznego Orła”, którego zatrudniono właśnie do realizacji ujęć wewnątrz maszyn lotniczych. Podczas robienia tradycyjnego korkociągu doszło do tragedii, a jego samolot rozbił się na Pacyfiku. Z uwagi na to, że nie odnaleziono ani jego ciała ani też maszyny, nie udało się ustalić co tak naprawdę wydarzyło się feralnego dnia 16. września 1985 roku. Twórcy “Top Gun” zadedykowali Schollowi swój film.
Tryumf wbrew przeciwnościom
Obraz Tony’ego Scotta miał swoją premierę w maju 1986 roku i bardzo szybko stał się prawdziwym hitem box office. Dopiero po sześciu miesiącach od momentu pierwszego wyświetlenia jego statystyki spadły do takiego poziomu, że został wycofany z kin. W 2013 roku doczekał się ponownej dystrybucji, tym razem w IMAX, a jeszcze w 2021 roku pokazano go na 153 ekranach, gdzie przez pierwszy weekend zarobił 248 tys. dolarów, a w sumie w trakcie dziesięciu dób wyświetlania zgarnął niemal pół miliona dolarów. W 2008 roku do obiegu weszło z kolei pierwsze, kolekcjonerskie wydanie tego widowiska na Blu-Ray.
Interesująca była w tym czasie naturalnie recepcja krytyków, którzy nie byli podzieleni w ocenach tej produkcji, a raczej - dostrzegając jej kunszt - widzieli w niej również wiele mankamentów. W tym duchu wypowiadał się choćby Roger Ebert, który dał obrazowi 2.5 na 4 gwiazdki, doceniając jego komercyjny potencjał. Złośliwie i przy okazji również zabawnie podsumowała obraz Pauline Kael, która zauważyła, że bez Kelly McGillis w kadrze przypomina on raczej homoerotyczną reklamę, w której dodatkowo status wojownika określa poziom narcyzmu poszczególnych bohaterów. W kontekście wielkiego sukcesu intrygujące wydaje się jednak szczególnie to, że film Scotta nie ma struktury ani thrillera, ani też typowego kina akcji, skupiając się przede wszystkim na rywalizacji młodych pilotów, którzy często - jak sam Pete Mitchell - są niezwykle nieodpowiedzialni, podczas gdy przełożeni widzą w nich przede wszystkim wielki talent.
“Top Gun” zdecydowanie wygrał wewnętrzną rywalizację ze wspomnianym już wcześniej, a realizowanym przez Tristar, “Żelaznym Orłem”. W przeciwieństwie do rywala posiadał on zwartą fabułę i dobrze określoną motywację głównego bohatera, ale jednocześnie nie mógł się pochwalić tak charyzmatycznymi postaciami i wspaniałymi zdjęciami co obraz Paramount Pictures. Co ciekawe zresztą występujący w widowisku Sidneya J. Furie (które w przeciwieństwie do “Top Gun” doczekało się aż trzech sequeli), Louis Gossett jr. był rozważany również do roli w “Top Gun”, ale uznano, że nie może zagrać w drugiej, bardzo podobnej produkcji. Ostatecznie zaś wielki sukces dzieła z 1986 roku to z całą pewnością tryumf reżyserskiej wizji Scotta, który miał szczęście spotkać na swej drodze przyszłego gwiazdora ekranu, jakim Tom Cruise stał się już za kilka lat. Tryumf wbrew wielu dziwnym decyzjom producentów, którzy robili tak wiele, by film okazał się komercyjnym sukcesem, że łatwo mogli doprowadzić do jego katastrofy.
Przeczytaj również
Komentarze (11)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych