365 dni

Upadek kina erotycznego. O tym jak tandeta i porno zabiły gatunek

Dawid Ilnicki | 26.06.2022, 16:00

Niezwykle popularny w erze VHS podgatunek kina erotycznego jest dziś w dość specyficznym położeniu. Z jednej strony przeżywa prawdziwy renesans, ze względu na wielkie sukcesy - mówiąc oględnie - dość specyficznych produkcji. Z drugiej zaś strony próżno szukać tytułów odwołujących się do niego wprost. No, chyba że mówimy o niespodziewanych powrotach po latach…

Nie ma chyba drugiej, tak bardzo niezrozumiałej sentencji jak słynne heraklitejskie: “Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki”, które najczęściej - zupełnie błędnie - traktuje się jako przestrogę przed podejmowaniem dokładnie tego samego działania co wcześniej. O prawdziwym znaczeniu tego motta przekonał się niedawno Adrian Lyne, twórca tak dobrze znanych - jeszcze z czasów VHS - erotycznych klasyków, jak choćby “9 i pół tygodnia” czy też “Niemoralna propozycja”, który po kilkunastu latach przerwy powrócił do kręcenia filmów. Realizując rzecz jasna - bardzo typową dla siebie - fabułę o perwersyjnej relacji łączącej pewną małżeńską parę. Dystrybuowana przez Amazon Prime “Głęboka woda” została jednogłośnie zrównana z ziemią i uznana za obraz nieudany, momentami zabawny, w przeważającej większości zaś kompletnie niezrozumiały. 

Dalsza część tekstu pod wideo

Nietrudno w tym wypadku winić sam materiał źródłowy, dość leciwą już powieść Patricii Highsmith z 1957 roku, której scenarzystom zwyczajnie nie udało się odświeżyć, jednak podstawowym problemem wydaje się to, że Lyne zwyczajnie nie zauważył, że główny nurt rzeki - w której ponownie się zanurzył - jest już zupełnie inny, niż w XX wieku. Ogromnie popularny - jeszcze w ostatniej dekadzie poprzedniego stulecia - podgatunek kina erotycznego, często łączony choćby z thrillerem, którego jednym z mistrzów był właśnie Brytyjczyk, jest dziś w zasadzie na wymarciu. Nikogo specjalnie nie porusza, ani nie szokuje. Audio-wizualna erotyka jest dziś bowiem jednoznacznie kojarzona albo z pornografią, albo z fabułami sprzedającymi marzenia o życiu w luksusie, takimi jak choćby osławione “365 dni”, które zresztą często oglądane są wyłącznie ironicznie.

Tymczasem historia kina erotycznego to dzieje nieustannego przesuwania granicy tego, co można było pokazać na ekranie. Kolejne obrazy, zapowiadające powstanie całego podgatunku, były często mocno oprotestowywane, nawet w wydawać by się mogło całkiem otwartych i liberalnych krajach jak Francja, a z dzisiejszej perspektywy nikogo już specjalnie nie szokują. Wspomnieć tu należy również o nazwisku wybitnego rodzimego twórcy, który na Zachodzie jest uznawany za jednego z najciekawszych reżyserów filmowych, a w Polsce niemal kompletnie o nim zapomniano.

Przesuwanie granicy 

Emmanuelle

Punktem wyjścia do rozważań na temat filmowej erotyki jest zwykle rok 1974, kiedy do kin weszła pierwsza część cyklu “Emmanuelle”; na początku należy jednak wymienić kilku obrazów, które zapowiedziały powstanie nowego trendu. Jednym z takich dzieł są bez wątpienia “Kochankowie”, wybitnego reżysera Louis Malle’a. Patrząc na całą, niezwykle bogatą karierę tego twórcy, trudno znaleźć jeden, wiodący temat, który go interesował, bo Malle tworzył rozmaite produkcje, zarówno fabularne, jak i dokumentalne. Zaczął jednak od sporego skandalu, bowiem obraz z 1958 roku, którego główną bohaterką była - grana przez Jeanne Moreau - kobieta, porzucająca męża i kochanka, by związać się z trzecim mężczyzną - znalazł się w swoim czasie na językach wielu wpływowych ludzi po obu stronach Oceanu.

Film wywołał poruszenie nie tylko w Stanach Zjednoczonych, gdzie toczyła się zresztą sprawa sądowa, a oskarżonym był dyrektor przybytku w stanie Ohio, w którym rzeczony film został pokazany. Kontrowersje budził on również w ojczyźnie reżysera, a ówczesny minister kultury i uznany pisarz Andre Malraux, próbował nałożyć spore ograniczenia na wyświetlanie tego obrazu w kinach, co ostatecznie się nie powiodło. Trudno powiedzieć czy powodem całego zamieszania był fakt - bodaj pierwszego w historii kina - ukazania sceny kobiecego orgazmu, bo z dzisiejszej perspektywy cała afera jest kompletnie niezrozumiała, sam film zaś wywołuje raczej tylko znużenie, a wspominam o tym jako entuzjasta wielu kolejnych dzieł francuskiego reżysera (“Windą na szafot”, “Szmery w sercu", “Atlantic City”, “Do zobaczenia, chłopcy”). Ponad dekadę później, a jeszcze dwa lata przed premierą wspomnianej już “Emmanuelle”, świat filmowy zaszokował Bernardo Bertolucci, pamiętnym i do dziś dyskutowanym “Ostatnim Tangiem w Paryżu”, które nawet teraz uchodzi za film aż zbyt odważny.

Prawdziwym fenomenem ery VHS lat 80. i 90. stały się thrillery erotyczne, realizowane wtedy w Stanach Zjednoczonych na potęgę. Wielkie zasługi w rozwoju tego podgatunku ma rzecz jasna wspomniany już Lyne, ale za pierwszy tego typu obraz uchodzi dzieło Lawrence’a Kasdana “Żar Ciała” z 1981 roku, z Kathleen Turner, Williamem Hurtem i pojawiającym się później w legendarnym “9 i pół tygodnia”, które uczyniło z niego gwiazdę, Mickeyem Rourkiem. Po konwencję thrillera erotycznego sięgał również Paul Verhoeven, choćby w również do dziś gorąco dyskutowanym “Nagim instynkcie”, którego wielki sukces próbował później powtórzyć “Sliver” Philipa Noyce’a, w którym Sharon Stone została zestawiona z Williamem Baldwinem.

Na wielką popularność tego gatunku zdołał się załapać sam Louis Malle, realizujący w 1992 roku jeden ze swoich ostatnich obrazów, czyli “Skazę” z Juliette Binoche i Jeremy’m Ironsem. Sięgali po niego jednak również inni uznani twórcy, lub też ci wtedy początkujący, którzy za ich sprawą zdołali zaznaczyć swoją obecność w branży. Mowa tu przede wszystkim o “Bound” Wachowskich, które do dziś jest uważane za film wyjątkowo udany. Z kolei w 1999 roku premierę miały jednoznacznie wysoko oceniane “Oczy Szeroko Zamknięte” Stanleya Kubricka. Pewnymi elementami tej konwencji zabawiał się - choćby w “Crash” - również David Cronenberg, pokazując przy okazji nie tylko jej żywotność, ale również to, że odpowiadała ona w tym czasie na pewne społeczne zapotrzebowanie. Część krytyków kultury łączy bowiem spore zainteresowanie tym podgatunkiem ze strachem przed epidemią AIDS, kontrastując beztroskie i wolne od wszelkich zobowiązań kino erotyczne lat 70. z wyraźnym przekazem umoralniającym, obecnym choćby w kilku filmach Adriana Lyne’a (“Fatalne zauroczenie”, a później także “Niemoralna propozycja”).

Rzut oka na listę filmów, należących do podgatunku thrillera erotycznego, przekonuje o tym jak popularny był to w tym czasie trend, co z czasem zaczęło się przekładać się na stopniowy zanik dobrych pomysłów. Wśród najbardziej kuriozalnych tytułów należy przede wszystkim wymienić dwa. Pierwszy to niesławne “Barwy nocy” z Jane March i Bruce’m Willisem, obiekt kpin kinomaniaków, nie tylko w owych czasach. Momentami zdumiewająco nieporadny dreszczowiec, który dziś warto obejrzeć tylko na maratonie złych filmów. Drugi to obraz - legenda:  “Showgirls” wspominanego już tu Verhoevena; kuriozalne, głównie dlatego, że zrealizowane z ogromnym rozmachem, a niezwykle wręcz kiczowate widowisko, w którym holenderski twórca stara się przyglądać podrzędnemu showbiznesowi ówczesnej Ameryki. Produkcja z 1995 roku uzyskała niemal komplet Złotych Malin w najważniejszych kategoriach, a w 2000 roku zdobyła - całkowicie zasłużony - tytuł “Najgorszego filmu dekady”. Co ciekawe jednak już w XXI wieku nakręcono o niej film dokumentalny, pokazywany na jednej z poprzednich edycji Docs Against Gravity. 

Kiedyś wizjoner, dziś epigon

Showgirls

Moment premiery “Showgirls” znaczy jednocześnie zmierzch wielkiej popularności thrillera, czy też kina erotycznego w ogóle. Fakt ten wiąże się rzecz jasna z coraz większą popularnością Internetu, do którego w dużej mierze zaczęła się przenosić pornografia, co sprawiło że realizowanie filmów przeznaczonych zazwyczaj bezpośrednio na rynek VHS, straciło rację bytu. W dodatku wspomniane już wcześniej produkcje tak bardzo przesunęły granicę tego, co da się w filmie pokazać, że w końcu musiała ona napotkać ścianę. Takim tytułem było bez wątpienia słynne “9 songs” Michaela Winterbottoma z 2004 roku, które niezwykle trudno - nawet przy wyjątkowo łaskawym podejściu - nazwać filmem erotycznym. W międzyczasie doszło do paradoksalnej sytuacji, w której ci, którzy jeszcze kilka lat wcześniej byli w awangardzie obyczajowych zmian, już za jakiś czas zaczęli być postrzegani wręcz jako epigoni, tworzący niezwykle popularne wtedy, a całkowicie standardowe filmy erotyczne. Szczególnie interesujący jest przypadek pewnego polskiego reżysera.

Mowa tu o Walerianie Borowczyku, reżyserze tworzącym głównie we Francji. W Polsce jest to artysta wyjątkowo niedoceniony, ale o jego statusie świadczy choćby to, że trudno nie natknąć się na niego w jakimkolwiek anglojęzycznym podcaście, opowiadającym o filmie - w większym lub mniejszym stopniu - erotycznym. Borowczyk początkowo chciał być malarzem, studiował na ASP, a już w latach 50. realizował początkowe filmy animowane. Jego pierwsze obrazy fabularne, takie jak “Goto, wyspa miłości” czy też “Opowieści niemoralne” pokazują ogromną fascynację erotyką, o której zresztą powiedział: “Erotyka, seks to przecież jedna z najbardziej moralnych stron życia. Erotyka nie zabija, nie unicestwia, nie nakłania do zła, nie prowadzi do przestępstwa. Wręcz przeciwnie: łagodzi obyczaje, przynosi radość, daje spełnienie, sprawia bezinteresowną przyjemność.”.

W 1974 roku Borowczyk zrealizował ekranizację słynnej, a w swoim czasie skandalizującej, powieści Stefana Żeromskiego “Dzieje grzechu”, która nie została jednak dobrze przyjęta w Polsce. O fenomenie tego niezwykłego reżysera traktuje świetny film dokumentalny Jakuba Mikurdy, dostępny na HBO MAX: “Love Express. Zaginięcie Waleriana Borowczyka”. Opowiada on nie tylko o karierze tego artysty, ale również daje wgląd w ówczesną sytuację społeczną we Francji, która okazała się bardzo ciekawa i radykalnie wpłynęła nie tylko na dzieje samego twórcy, ale - jak się wydaje - również na postrzeganie samego kina erotycznego.

Mikurda w niezwykle interesujący sposób pokazuje bowiem dzieło rewolucjonisty, jakim w swoim czasie niewątpliwie był Borowczyk, który po kilku swych produkcjach zaczął być jednoznacznie utożsamiany z kinem erotycznym, w tym najbardziej poślednim wydaniu, i w pewien sposób traktowany przez filmowy mainstream jako jeden z wielu producentów dzieł, często przeznaczonych do jednorazowego użytku. Świadczyć o tym może choćby fakt, iż Borowczyk otrzymał w połowie lat 80’ propozycję zrealizowania piątego filmu z serii “Emmanuelle”, którą zresztą - głównie ze względów finansowych - ostatecznie przyjął. Filmu ostatecznie - z pewnych względów - nie dokończył, ale trudno o lepszy przykład sytuacji, w której to, co kiedyś było uważane za wywrotowe, a czasem wręcz niebezpieczne, po wielu latach jest uznawane za twórczość mainstreamową, a po części wręcz archaiczną.

Dzieje Waleriana Borowczyka w pewnej mierze obrazują sytuację kina erotycznego w ogóle, na które - jak się wydaje - zupełnie nie ma dziś miejsca. Ów podgatunek filmowy niewątpliwie przesunął granicę tego, co można pokazać na ekranie. Na jego miejsce weszła z jednej strony pornografia - zarówno w wydaniu soft, jak i hard -  obsługująca marzenia dużej części mężczyzn, a z drugiej strony soft-erotyczne produkcje w typie “365 dni” czy też “50 Twarzy Greya”, prócz publiki ironicznej, przeznaczone głównie dla kobiet. Niedawna porażka “Deep Water” Lyne’a może sugerować, że na bardziej zniunsowaną, filmową erotykę, poważnie traktującą swych bohaterów i ich rozterki, chyba już po prostu nikt nie czeka. Być może jednak problem nie w widowni, a w samych twórcach…

Źródło: włąsne
Dawid Ilnicki Strona autora
Z uwagi na zainteresowanie kinem i jego historią nie ma wiele czasu na grę, a mimo to szuka okazji, by kolejny raz przejść trylogię Mass Effect czy też kilka kolejnych tur w Disciples II. Filmowo-serialowo fan produkcji HBO, science fiction, thrillerów i horrorów.
cropper