Potyczki z Tolkienem. O nieudanych próbach zrealizowania Władcy Pierścieni
Na początku września, na serwisie Amazon Prime, ma się pojawić pierwszy odcinek kolejnej, tym razem serialowej, adaptacji “Władcy Pierścieni” J.R.R. Tolkiena. Będzie to czwarta ekranizacja słynnej trylogii, która w przeszłości była przedmiotem zainteresowania wielu filmowców, ale tylko nielicznym udało się doprowadzić swój projekt do szczęśliwego końca.
Za najsłynniejszego twórcę ekranizacji “Władcy Pierścieni” uchodzi dziś Peter Jackson. Reżyserowi temu - jako pierwszemu - udało się bowiem zrealizować trzy filmy fabularne, odpowiadające kolejnym tomom najsłynniejszego dzieła w historii literackiej fantasy. Nowozelandczyk zainteresował się tym projektem już w latach 90’ poprzedniego wieku, mając już niemal gotowy scenariusz i starając się przekonać do jego realizacji przedstawicieli Miramaxu. Już wtedy zakładał on konieczność podzielenia widowiska na kilka części, co oczywiście nie było w smak zarządzającemu wytwórnią Harveyowi Weinsteinowi, obawiającemu się, że adaptacja pochłonie zbyt dużo pieniędzy, których nie uda się później odzyskać.
Początkowo jednak Miramax miał w planach nie tylko ekranizację “Władcy pierścieni”, ale również “Hobbita”, do którego prawa próbowano wykupić od legendarnego producenta Saula Zaentza. Weinstein jednak nie miał z nim dobrych relacji. Podłożem ich niechęci była wspólna praca na planie “Angielskiego Pacjenta”, a więc i negocjacje w sprawie odkupienia prawa do ekranizacji powieści Tolkiena spełzły na niczym. Dodatkowo słynny producent nie zgodził się na tworzenie trylogii, a jedynie na dwa filmy, co mocno rozczarowało samego Jacksona. Reżyser zabrał się jednak za tworzenie właściwego skryptu. Jednocześnie zaczęto również myśleć na temat specjalnych efektów, które zostaną użyte w filmach. Przedstawiciele zajmujących się nimi firm Weta Digital i Weta Workshop od początku mieli jednak duży problem: nikt nie chciał im powiedzieć jaki będzie ostatecznie budżet tych widowisk.
Miramax nieprzypadkowo trzymał tę kluczową informację w tajemnicy, bowiem - jak się okazało - nie był skłonny zainwestować w oba filmy więcej niż 75 milionów dolarów. Dla porównania, na mający swoją premierę w 1996 roku “Dzień Niepodległości” wydano - z grubsza - właśnie taką kwotę. Sam Weinstein zaczął narzekać na podejście Jacksona, który w jego mniemaniu zmarnował 12 milionów dolarów już w trakcie pracy nad scenariuszem; twierdził, że reżyser skupia się na tworzeniu franczyzy, zamiast realizowaniu jednego, dwugodzinnego filmu - na czym ostatecznie stanęło - a nawet groził, że w przypadku braku spodziewanych efektów zastąpi go Quentinem Tarantino. Na szczęście o tworzonej ekranizacji zaczęło być już w tym momencie głośno i zainteresowali się nią przedstawiciele New Line Cinema. Sam Weinstein ostatecznie również pozwolił Jacksonowi na zabranie własnego scenariusza, pod warunkiem że nowa wytwórnia zapłaci Miramax za wszelkie dotychczas poniesione wydatki. Szefowie NLC szybko się na to zgodzili, mając w głowie od początku projekt trylogii, a premiera pierwszej części miała miejsce w grudniu 2001 roku.
Peter Jackson nie był pierwszym reżyserem, który miał problemy z ekranizacją powieści Tolkiena, a do historii przeszedł jako jeden z nielicznych, który ją ostatecznie zrealizował. Historia prac nad tymi filmami to dzieje nieustannych zmagań z niechęcią samego autora, brakiem wyobraźni dystrybutorów, a przede wszystkim zbyt skromnymi środkami na stworzenie odpowiedniego widowiska. W tworzeniu kilku z nich uczestniczył zresztą nawet sam autor.
Nie dla Disneya
Interesującym tematem, pojawiającym się zwykle na marginesie rozważań o adaptacjach “Władcy Pierścieni”, jest rzecz jasna stosunek jego autora do Walta Disneya, którego produkcje zaczynały być niezwykle popularne od lat 40. poprzedniego wieku. Premiera pierwszego wielkiego dzieła Tolkiena, czyli “Hobbita” zbiegła się z wejściem do dystrybucji filmu “Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków”, który brytyjski autor oczywiście widział i żywo komentował, w korespondencji ze swym przyjacielem C.S. Lewisem. Narzekał w niej na niewłaściwe jego zdaniem przedstawienie krasnoludów i mocno krytykował samego Disneya, z pozycji, które dziś brzmią dziwnie znajomo. Rozpoznając bowiem jego talent, jednocześnie widział w nim swego rodzaju oszusta, monetyzującego tradycyjne, szlachetne opowieści, odzierając je przy okazji ze wszelkich ważkich treści, kierowanych zarówno do dzieci, jak i dorosłych.
W jednym z listów z 1965 roku Tolkien utrzymuje, że ani on, ani żaden z przedstawicieli wydających jego książki firm, nie zamierza dawać Waltowi Disneyowi zgody na ekranizację jego dzieł, które zresztą były przedmiotem zainteresowania firmy w latach 50., tuż po wydaniu powieści. Jak jednak wynika z relacji jednego z animatorów, Wolfganga Reithermana, uznano je wtedy za zdecydowanie zbyt skomplikowane, by można je było przenieść na ekran. Już w latach 60. przedstawiciele samego wydawcy mieli jednak sami rozmawiać ze studiem, podobno zresztą wbrew wiedzy samego autora, w sprawie ewentualnej ekranizacji, ale wtedy również otrzymali podobną odpowiedź.
Już w latach 50. z Tolkienem kontaktował się za to inny twórca ówczesnych animacji, Al Brodax, który był zainteresowany zrealizowaniem filmu. Sam pisarz miał współpracować nad scenariuszem do niego i początkowo wydawało się, że kooperacja dojdzie do skutku. Projekt zakładał trzygodzinny film z dwoma przerwami, z którego oczywiście wycięto wiele postaci, a także zrezygnowano z psychologicznego pogłębienia większości charakterów. Nie to jednak, wedle doniesień z tamtych czasów, było głównym powodem fiaska przedsięwzięcia, a raczej wyjątkowo skromna gaża samego autora, najwyraźniej wynikająca z niedostatecznego zabezpieczenia środków na tę produkcję. Sam Tolkien w pewnym momencie zaczął się wypowiadać na jej temat coraz chłodniej i ostatecznie nie doszła ona do skutku.
W końcówce lat 50. do autora odezwał się również Robert Gutwillig, zainteresowany stworzeniem na podstawie trylogii filmu fabularnego. Z zachowanych listów pisarza z tych czasów wynika, że Tolkien był otwarty na tę inicjatywę, a nawet był skłonny podzielić się z reżyserem własnymi przemyśleniami na temat tego, co powinno się znaleźć w tym filmie. Taki sam był odbiór agenta twórcy, Sama W. Gelfmana, który spotkał się z pisarzem. Niestety o tym pomyśle bardzo szybko ucichło.
A może musical?
W kolejnej dekadzie pojawiło się wielu twórców i przedstawicieli wytwórni, zainteresowanych adaptacją trylogii Tolkiena. Powołana do życia przez wspomnianego Gelfmana, firma Katzka-Bernie negocjowała prawa do ekranizacji trylogii, realizowanej dla United Artists. Pisaniem scenariusza do niej miał się zająć Peter Schaffer, który otrzymał zadanie stworzenia skryptu do trzygodzinnego widowiska, które jednak nigdy nie ujrzało światła dziennego. W międzyczasie pisarz sprzedał prawa do ekranizacji, zarówno trylogii, jak i “Hobbita” w formule “po wsze czasy” właśnie United Artists. W końcówce dekady - w jednym z wywiadów - postawił jednak mocną tezę, że dużo łatwiej niż “Władcę Pierścieni” byłoby zekranizować “Odyseję” Homera, w której przecież w gruncie rzeczy niewiele się dzieje…
Pomysłów na nowe projekty jednak nie brakowało, a w jeden z nich uwikłani mieli być sami The Beatles. Członkowie słynnego zespołu z Liverpoolu, w młodości wielcy fani największego dzieła Tolkiena, byli zainteresowani uzyskaniem prawa do realizacji własnej ekranizacji. Jako wymarzonego reżysera wskazywali oczywiście Stanleya Kubricka (który sam stwierdził, już w rozmowie z UA, że trylogia jest właściwie nie do sfilmowania), a w głównych rolach widzieli siebie. I tak Paul McCartney miał się wcielić we Frodo, George Harrison w Gandalfa, Ringo Starr w Sama, a z kolei John Lennon miał zagrać Golluma. Nic dziwnego, że szalona idea bardzo specyficznego musicalu, do którego muzykę mieli oczywiście napisać oni sami, nigdy nie wyszła ze stadium czysto konceptualnego, do czego doprowadziło również rozbicie samego zespołu na przełomie lat 60. i 70.
W końcówce dekady działać zaczęło UA, które posiadało już prawa do ekranizacji całej trylogii. Szybko rozpoczęto poszukiwania reżysera, który mógłby się podjąć zadania zrealizowania widowiska. Do wspomnianego wcześniej Kubricka należy dodać Davida Leana i Michelangelo Antonioniego, ponoć jednego z nielicznych twórców, którzy nie powiedzieli “nie” od samego początku. Włocha nigdy jednak nie zaangażowano do prac nad tym filmem, bo ostatecznie postanowiono odezwać się do Brytyjczyka Johna Boormana, który w tym czasie był już znany z dobrze przyjętych obrazów “Złap nas jeśli potrafisz” i “Point Blank” z Lee Marvinem, a niedługo stworzy swój przełomowy obraz “Wybawienie” z 1972 roku.
Możliwość realizacji tak wielkiego widowiska przez Brytyjczyka związana była również z wielkimi sukcesami filmów UA, tworzonych w jego ojczyźnie, takich jak “Dr. No” czy też “A Hard Day’s Night”, co otworzyło drogę kariery w Hollywood wielu twórcom z Wysp. Boorman zdecydował się wziąć udział w tym niezwykle wymagającym przedsięwzięciu - jak sam stwierdził - bardziej z ciekawości niż z podekscytowania możliwościami. Współtwórcą scenariusza miał być Rospo Pallenberg, poznany przez Boormana w Nowym Jorku architekt, który marzył o tym, by zostać pisarzem, a dotąd miał nikłe doświadczenie z branży filmowej, pracując jedynie z włoskim reżyserem Tonino Cervim. Ostatecznie jednak, wraz z Brytyjczykiem, udało im się stworzyć skrypt trzygodzinnego widowiska, który zaskoczył wielu fanów trylogii, zwłaszcza po dekadach, gdy trafił już do Internetu. Najbardziej zaszokowało w nim nie mocno skrótowe potraktowanie pewnych wątków, które było zrozumiałe - biorąc pod uwagę jego format, ale kilka pojedynczych rozwiązań. Scena erotyczna pomiędzy Frodo i Galadrielą, a także sposób w jaki Boromir i Aragorn stają się braćmi krwi potrafi wywołać konfuzję nawet dziś.
O dziwo jednak wcale nie to doprowadziło do klęski całego projektu. Jak zwykle bowiem na przeszkodzie w jego realizacji stanęły kwestie ekonomiczne. United Artist miało w tym czasie spore problemy, związane z kilkoma potężnymi wtopami finansowymi i niestety nie mogło sobie pozwolić na ogromną inwestycję, jaką siłą rzeczy miała być ekranizacja “Władcy Pierścieni”. Scenariusz Boormana i Pellenberga został później sprzedany Ralphowi Bakshi za 3 miliony dolarów. Twórca pierwszej ekranizacji trylogii początkowo zupełnie nie był nim zainteresowany, bo uważał, że Brytyjczyk porwał się z motyką na słońce, chcąc zrealizować ekranizację wszystkich tomów, zamkniętych w ledwie 3 godzinach, ale został do tego zmuszony. Sam Boorman narzekał z kolei, że Bakshi tworzy animację, czym średnio zainteresowany był również Tolkien, w jednym z listów wyznając swemu rodakowi, że cieszy się iż realizuje on film fabularny. Doświadczenia z adaptowania tego dzieła na scenariusz przydały się później Brytyjczykowi, gdy tworzył pamiętnego “Excalibura” z 1981 roku, znów łącząc swe siły z Rospo Pallenbergiem.
Przeczytaj również
Komentarze (22)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych