Holy Spider

Dziesięć filmów, na których premiery warto czekać w najbliższych miesiącach

Dawid Ilnicki | 07.08.2022, 12:00

Zakończona w poprzednią niedzielę, stacjonarna część wrocławskiego festiwalu Nowe Horyzonty jak co roku dała doskonały wgląd zarówno we współczesne kino artystyczne, jak i bardziej popularne produkcje, które w kolejnych miesiącach powinny trafić do polskich kin. Trudno zresztą żeby było inaczej skoro na imprezie można było zobaczyć nowe obrazy takich reżyserów jak choćby Ruben Ostlund, Park Chan-Wook czy David Cronenberg.

Niezwykle bogaty program wrocławskiego festiwalu jak co rok powodował niemały ból głowy, bo choć osobiście od początku nastawiałem się na trudny maraton (który ostatecznie ukończyłem z liczbą 45 obrazów obejrzanych w ciągu 10 dni) to jednak nie sposób było zobaczyć wszystkie, interesujące produkcje, zwłaszcza przy tak znakomitym programie retrospektyw. W praktyce sprowadziło się to zatem do wyboru konkretnej strategii, która w moim przypadku zakładała zaliczenie większości nowych, głośnych produkcji, jak również wielu pozycji z oferty przeglądu dorobku twórców (w tym przede wszystkim Agnieszki Holland i Joanny Hogg), a także nasłuchu tego czym żyła publiczność.

Dalsza część tekstu pod wideo

Solidną reprezentację miało nowe polskie kino, obecne na imprezie przede wszystkim za sprawą premiery nowych filmów Jerzego Skolimowskiego “IO” (który mnie akurat przypadł do gustu), jak i “Silent Twins” Agnieszki Smoczyńskiej, o którym powinno być jeszcze bardzo głośno. Widziałem również niezłą “Cichą Ziemię” Agnieszki Woszczyńskiej. Wśród niewymienionych niżej tytułów warto wspomnieć o dwóch przedstawicielach kina azjatyckiego. “Podejrzana” Park Chan-Wooka to film, który z początku zdawał mi się kompletnie wtórny do najważniejszych pozycji z dorobku Koreańczyka, jednak wiele interesujących ujęć i ciekawe, subtelne poczucie humoru sprawiają, że z pewnością do niego wrócę. Osobiście podobał mi się “Baby Broker” Hirokazu Koreedy, z gwiazdorskim duetem Doona Bae - Song Kang-Ho (w swej popisowej roli drobnego rzezimieszka o gołębim sercu), który jednak wydaje się wnosić niewiele do dorobku tego twórcy, po raz kolejny opowiadającego o nietypowych rodzinach i o dorastaniu do bycia opiekunem. Poniżej lista dziesięciu filmów, które przypadły mi do gustu najbardziej; w zestawieniu nie uwzględniam niezwykle (jak zawsze!) interesującego obrazu Davida Cronenberga, bo w tym samym czasie pojawił się w on kinach.

Rimini

Idąc na film znanego prowokatora Ulricha Seidla spodziewałem się tego co zwykle, czyli grzebania brudnym widelcem w świeżych austriackich ranach. Otrzymałem zaś film, którego zupełnie się nie spodziewałem, mocno kojarzący się z niedawnym dziełem Seana Bakera “Red Rocket”. Zarówno bowiem, grany przez Simona Rexa, Mikey Saber, jak i upadły szmirus-szansonista Ritchie Bravo (kapitalny Michael Thomas, jako żywo przypominający Mickey Rourke’a w “Zapaśniku”) to bohaterowie zdający się wręcz kurczowo trzymać już dawno minionych, najlepszych lat swej kariery. Obaj okazują się również wyjątkowo sprawnymi manipulatorami. W przeciwieństwie jednak do Sabre’a katalizatorem przemian w życiu głównego bohatera “Rimini” nie są jego własne działania, a poznanie osoby, o której istnieniu dawno zapomniał. Błyskotliwy, zabawny, ale momentami również - po seidlowsku - obleśny film, który jednak ogląda się świetnie jako wyjątkowo gorzką komedię o człowieku, który prawdopodobnie nigdy nie pogodzi się z upływem czasu. 

W Trójkącie

Trzy głośne chrapnięcia sąsiada, siedzącego po mojej prawicy, nie nastrajały pozytywnie do seansu nagrodzonego Złotą Palmą, nowego filmu Szweda Rubena Ostlunda, ale gdy już ruszył z kopyta o żadnym ziewaniu nie mogło być mowy. Oczywiście tuż po canneńskiej premierze pojawiły się komentarze, że twórca “Turysty” czy “Gry” na dobrą sprawę powtarza strategię zastosowaną już w “The Square”, również nagrodzonego we Francji, ale osobiście najnowsza odsłona rozprawy Szweda ze współczesnością wydaje mi się bardziej atrakcyjna. Błyskotliwą satyrę na przemysł modowy, ludzi obrzydliwie bogatych, wśród których wyróżniają się szczególnie “rosyjski kapitalista i amerykański socjalista płynący na łódce wartej 250 milionów dolarów” oglądało się znakomicie, zwłaszcza na sali co rusz wybuchającej śmiechem, bądź też nagradzającej pewne kwestie gromkimi brawami.

Boy from Heaven

Już za swój poprzedni film, thriller “Morderstwo w hotelu Hilton”, urodzony w Szwecji Tarik Saleh miał zapłacić odmową wjazdu do swej drugiej ojczyzny. W swym kolejnym dziele reżyser kontynuuje podobne wątki, pokazując wielką rozgrywkę polityczną, w której mieszają się wpływy państwowe i religijne. Do samego oka cyklonu zostaje zaś wrzucony skromny syn rybaka, Adam, który dostaje się na najbardziej prestiżową uczelnię muzułmańską Al-Azhar, gdzie szybko nawiązują z nim kontakt przedstawiciele wywiadu, chcący mieć decydujący głos w sprawie wyboru nowego imama. Ten swoisty polityczny thriller z typowymi wątkami szpiegowskimi, czerpiący garściami z zachodnich produkcji (pułkownik Ibrahim mocno przypomina mi Saula Berensona z “Homeland”) wyróżnia się konstrukcją głównego bohatera, od początku do końca pozostającego osobą czystą lub - jakby powiedzieli złośliwi - naiwną, z którą jednak może się utożsamić przeciętny widz. 

Holy Spider

Film Aliego Abbasi, który zasłynął mocno chwaloną “Granicą”, warto zestawić z poprzednim tytułem, bo podobnie jak “Boy from Heaven” obficie czerpie on z podgatunku filmowego, niezwykle popularnego na Zachodzie, którym jest w tym wypadku thriller o seryjnych mordercach. “Holy Spider” to jednak jego nietypowy przedstawiciel, choćby dlatego, że o tym kto morduje kobiety w Iranie dowiadujemy się już na początku obrazu. Twórcy skupiają się tu raczej na prezentowaniu przeróżnych postaw, decydujących o tym, że zabójca staje się lokalnym bohaterem, których podłożem jest oczywiście podszyta religijnością hipokryzja. Za sprawą świetnego aktorstwa jest ten film również udanym studium stawania się mordercą, a z kolei pierwszorzędna oprawa audio-wizualna sprawia, że mimo dość specyficznej formuły ogląda się go znakomicie do samego końca.

Prześwietlenie

O tym, że filmowe portrety Polski i Rumunii mają z sobą wiele wspólnego, wiadomo mniej więcej od 2002 roku, kiedy swoje premiery miały całkiem podobne do siebie filmy: “Dzień świra” i “Filantropica”; oba obierające sobie za protagonistów spauperyzowanych nauczycieli, próbujących się odnaleźć w rzeczywistości zmieniających się, postkomunistycznych krajów, w podobny sposób zresztą ją obśmiewające. Najnowszy film Cristiana Mungiu zrobił na mnie jednak ogromne wrażenie przede wszystkim za sprawą swej immersyjności, dzięki której od razu zanurzyłem się w świat rumuńskiej prowincji, zaludnionej przez jednostki, mające dziwnie znajome kłopoty. Realność zwykłych problemów, związanych z nieudanym powrotem z saksów, prowadzeniem małej firmy, produkującej pieczywo, bojkotowanej przez lokalną społeczność po zatrudnieniu kilku emigrantów ze Sri Lanki (oczywiście zatrudnionych na gorszych niż miejscowi warunkach) miesza się tu z symbolizmem, widocznym zwłaszcza w interesującym zakończeniu, sprawiając że jest to z pewnością jeden z najciekawszych, tegorocznych tytułów na Festiwalu.

Pamfir

Seans debiutanckiego, pełnometrażowego obrazu ukraińskiego reżysera Dmytro Sucholskiego-Sobczuka tuż po “Prześwietleniu” wywoływał uśmiech na twarzy. Mamy tu bowiem do czynienia z podobnym punktem wyjścia: bohaterem, powracającym do swej wioski z zachodnich wojaży, a choć oba filmy są krańcowo różne jeśli chodzi o zastosowane w nich techniki filmowania (krótkie, precyzyjne sekwencje vs długie ujęcia w “Pamfirze”) i tu symbolizm lokalnych obrzędów w znakomity sposób miesza się z realnością codziennych problemów, opartych tym razem na konflikcie z lokalnym królem przemytników. Niewątpliwie jedno z największych festiwalowych odkryć: produkcja potrafiąca nieraz wywołać zmarszczki na czole, ale z drugiej strony niezwykle wręcz wciągająca.

Na pełny etat

Film mogący stanąć w jednym rzędzie obok niedawnego brytyjskiego hitu “Punkt wrzenia”, który równie dobrze mógłby być zatytułowany “Żywot człowieka w biegu”. Bohaterką jest tu bowiem matka dwójki dzieci, mieszkająca na francuskiej prowincji, która każdego dnia musi dojeżdżać do pracy w paryskim hotelu. Jej skrupulatny, odmierzony niemal co do minuty plan działania przechodzi swoisty crash-test, spowodowany serią strajków pracowników usług publicznych. Choć reżyser, na spotkaniu po seansie, podkreślał francuski kontekst tej opowieści, mnie na myśl od razu przyszedł pewien reportaż z “Polityki”, opowiadający o ludziach, zmuszonych do codziennego dojeżdżania do Warszawy, a pokazujący uniwersalizm, przedstawionej w tym filmie - w atrakcyjnej formule - historii. 

Pięć diabłów

Specyficzny miks dramatu, komedii i kina fantasy, w którego centrum stoi mała dziewczynka z niezwykle wyczulonym zmysłem węchu, która za jego sprawą okazuje się zdolna do przywoływania wspomnień swoich bliskich. Dzięki swej specyficznej zdolności odkrywa rodzinną tajemnicę, w którą uwikłani są zarówno jej rodzice, jak i siostra ojca, niespodziewanie powracająca w lokalne strony. Interesujące połączenie przeróżnych filmowych konwencji, intrygująca historia, a także świetna oprawa audio-wizualna to największe atuty tej całkiem oryginalnej, francuskiej produkcji.

Sundown

Z poprzednią produkcją Michela Franco, czyli “Nowym porządkiem” nie było mi po drodze, ale już jego kolejny film spodobał mi się dużo bardziej. Jak to zwykle bywa w jego przypadku, kluczowym punktem scenariusza jest tajemnicze i z początku zupełnie niezrozumiałe zachowanie głównego bohatera, granego tu - podobnie jak w innym filmie Meksykanina, “Opiekunie” - przez Tima Rotha. Franco okazuje się mylić tropy nie tylko w przypadku jego decyzji, bo o tym kim tak naprawdę jest Neil Bennett, dowiadujemy się w połowie filmu. Choć ten opis mógłby sugerować jakiś dziwaczny, formalny eksperyment, tak naprawdę motywacje protagonisty stają się jasne w samej końcówce, która robi duże wrażenie.

Blisko

W swych dwóch dotychczasowych filmach młody, belgijski twórca przyglądał się dotąd losom wyjątkowo delikatnych i kruchych jednostek, wystawionych na niezwykle trudną próbę poradzenia sobie z poważnymi problemami, wynikającymi z kontaktu ze środowiskiem rówieśniczym. Mimo ogromnego ładunku emocjonalnego i wielkiej tragedii rozgrywającej się na naszych oczach, Dhontowi udaje się uniknąć oskarżycielskiego tonu czy prób oceniania zachowania innych. Jego filmy dają za to wgląd w sytuację tych, którzy nie zdążyli jeszcze wytworzyć systemu ochronnego, który pozwoliłby im żyć własnym życiem, nie przejmując się opiniami innych. Zbudowany z drobnych gestów, nie szukający tanich wzruszeń, zapadający w pamięć zarówno dzięki pojedynczym scenom, jak również świetnym rolom dwójki młodziutkich aktorów, znakomicie przyjęty we Wrocławiu film, z którego wielu widzów wychodziło z nosem w chusteczce.

Źródło: własne
Dawid Ilnicki Strona autora
Z uwagi na zainteresowanie kinem i jego historią nie ma wiele czasu na grę, a mimo to szuka okazji, by kolejny raz przejść trylogię Mass Effect czy też kilka kolejnych tur w Disciples II. Filmowo-serialowo fan produkcji HBO, science fiction, thrillerów i horrorów.
cropper