Thor: Love & Thunder wypadł średnio? Czy Taika Waititi przesadził?
Czasem w popkulturze mamy tak, że kontynuacja nie jest w stanie dorównać fenomenowi poprzedniczki. Cóż, to właściwie dość częsta sytuacja. Pewna odsłona okazuje się kapitalna, a gdy twórcy zamierzają stworzyć coś, co przynajmniej nawiąże do tej jakości, zaliczają wtopę i następnie są postrzegani właśnie przez perspektywę premierowego dzieła. Koniec końców okazuje się, że lepiej było po prostu tego nie tykać.
Z drugiej strony… Jaki jest sens stać w miejscu? Mamy wszak w popkulturze całą masę kontynuacji i sequeli, które tylko przyczyniały się do rozbudzania fenomenu konkretnych serii. Wymieniać można praktycznie z miejsca - mamy Rocky’ego IV (tak w nawiązaniu do weekendowego tekstu), dwie ostatnie odsłony Avengers, kontynuacje Spider-Mana, czy choćby Gwiezdne Wojny.
Zostańmy jednak przy ekranizacjach komiksów - w Kinowym Uniwersum Marvela jest to właściwie standardem. Trzecia część Kapitana Ameryki jest najlepsza, sequel Doktora Strange’a przewyższa pierwszą odsłonę, a o Avengersach i Spider-Manie wspominałem już wyżej. Podobnie było w przypadku Thora. I gdy byłem już przekonany, że poziom będzie wyłącznie rósł, przyszła najnowsza odsłona… Zacznijmy jednak od początku!
Thor: Love & Thunder
A konkretnie od tego, czym sam film w praktyce jest. Otóż kilka tygodni temu do kin trafiła najnowsza produkcja wchodząca w skład Marvel Cinematic Universe i jednocześnie najnowsza (czwarta) odsłona przygód Thora Odinsona - boga rodem z mitologii nordyckiej, który w świecie komiksów jest po prostu członkiem Avengersów. Oczekiwania na debiut były ogromne, albowiem poprzednik - Thor: Ragnarok - okazał się fenomenem na skalę cyklu.
Taika Waititi dał tam prawdziwy popis swojego charakterystycznego stylu i oryginalnego kunsztu. Co ważne - w nagrodę za tak genialnie napisaną historię, dostał możliwość zaopiekowania się także kolejną częścią. I tak się właśnie stało. Ponownie spotkaliśmy Thora - tym razem nieco zmęczonego życiem, podróżującego ze Strażnikami Galaktyki i wciąż szukającego swojego miejsca we wszechświecie i ukojenia dla duszy.
Sam film właściwie już w pierwszych kilkunastu minutach daje nam pokaz tego, czym będzie. Od początku widzimy, że będziemy mieli do czynienia z kolejną kartą historii całego Kinowego Uniwersum Marvela i raz jeszcze zostaniemy zabrani w podróż do świata, gdzie choć sam szkielet opowieści można przewidzieć jeszcze przed seansem, to wciąż czerpie się z tego naprawdę sporo frajdy i przyjemności.
Poniżej oczekiwań…
Tak się jednak stało, że najnowszy film daleki jest od poprzedniego pod kątem ocen. Pozwólcie, że spożytkuję się ocenami na RottenTomatoes. Jeśli chodzi o „Thor: Ragnarok”, mieliśmy tam aż 93% pozytywnych komentarzy od krytyków i 87% od zwykłych widzów. Mówiąc natomiast o Thor: Love & Thunder”, trzeba pisać wprost - wypadło poniżej oczekiwań. Tak trzeba bowiem postrzegać 65% od recenzentów i 78% od zwykłych oglądających…
A jeśli suche liczby niewiele Wam mówią, na pewno dużo bardziej wymowny będzie fakt, iż na tę chwilę jest to jedna z gorzej ocenianych produkcji w katalogu Kinowego Uniwersum Marvela. A mówimy tu przecież o kilkudziesięciu filmach i kilku serialach. Jest to więc sytuacja, która bez dwóch zdań może zastanawiać Disneya. Może nie spędza ona snu z powiek, ale poddaje w wątpliwość obraną ścieżkę.
Taika przegiął?
Powodów takiego stanu rzeczy może być kilka. Z całą pewnością możemy na przykład wspomnieć, że fanom po prostu znudziła się ta formuła. Wiecie, nic nie trwa wiecznie i w gruncie rzeczy wszystko może się najzwyczajniej w świecie „przejeść”. Pokuszę się jednak o dość odważne stwierdzenie, iż to zbyt wcześnie na takie wnioski. Wszak to dopiero druga pozycja w takiej formule.
A jednak okazała się znacznie gorsza niż ta poprzednia. I rodzi się tu pewna myśl, którą chciałbym uzewnętrznić. Może Taika Waititi po prostu przegiął? Z jednej strony chyba wszyscy doskonale wiedzą, czego się po nim spodziewać. A jeśli macie wątpliwości, to po prostu przyrównajcie sobie „Thor: Ragnarok” do dwóch wcześniejszych odsłon. Albo sprawdźcie „What we do in the shadows?” - to kwintesencja stylu Taiki.
Z drugiej natomiast strony, wydaje mi się, że doszło tu do pewnego przekroczenia granicy. Wydaje mi się, że Taika Waititi poszedł za daleko. To coś, jakby Hideo Kojima za bardzo poszedł w kierunku swojego stylu opowieści i nieco zapomniał o tym, że ma robić grę akcji. Byłoby dobrze, ale jednak na pewno nie dostalibyśmy nic fenomenalnego i dla ogółu - wyłącznie dla największych fanów.
Trzeba znaleźć złoty środek…
Reasumując, dążę do tego, że kluczem jest tu znalezienie pewnego złotego środka. Wypracowanie takiego scenariusza i sposobu reżyserowania, który rezonowałby całkowicie z grupą odbiorców. Poprzedni Thor robił to idealnie - mieliśmy podniosłą historię i opowieść o stracie, które zgrabnie przeplatały wątki humorystyczne i epickie pojedynki. Tutaj niby też próbowano przekazać coś ważnego, ale… Jakby zbyt szybko?
Cały czas nie daje mi spokoju wrażenie, że tym razem niejako odwrócono funkcje i coś, co powinno być ważnym elementem samej opowieści z ekranizacji Marvela, stało się tylko tłem dla przaśnego humoru z pierwszego planu. Tak, jakby jedna noga Taiki, podczas balansowania na linie, omsknęła się na stronę humorystyczną. Szale wagi się nieco przekrzywiły i zaowocowało to tym, co dostaliśmy w praktyce.
Na koniec dodam tylko, że nie chciałbym tu zostać źle zrozumiany - „Thor: Love and Thunder” nie jest dla mnie złym filmem. I na pewno oceniam go lepiej niż średnia wyciągnięta z opinii krytyków na wielu portalach w Internecie. Wciąż jest to lepsze dzieło od choćby drugiej części. Po prostu na tle Ragnaroka wypada blado. Bez polotu. Bez tej magii. Nie ma magicznego tknięcia różdżką utalentowanego reżysera, a zamiast tego mamy jego przesyt.
Dajcie znać, jak Wam podszedł najnowszy film z Chrisem Hemsworthem w roli głównej. Jesteście zadowoleni z tego, co dostaliście, czy liczyliście na coś więcej? Jestem ciekaw Waszych opinii - komentarze są Wasze!
Przeczytaj również
Komentarze (36)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych