Nakładasz - rozcierasz. Jak powstawał Karate Kid, jeden z największych filmowych hitów lat 80.
Rzadko któremu filmowi sprzed lat zdarza się tak znakomite, nowoczesne odświeżenie jak właśnie obrazowi Johna G. Avildsena. Serialowi “Cobra Kai”, liczącemu już sobie pięć sezonów, udało się bowiem zarówno nawiązać do znanych postaci sprzed lat, jak i pokazać je w zupełnie innym świetle, przy okazji przypominając jak ogromnym fenomenem była produkcja z 1984 roku, która rozpoczęła niezwykle popularną serię.
Wszystko zaczęło się od wielkiego sukcesu produkcji sprzed lat, która rozpoczęła modę na pewien rodzaj obrazów. Mowa tu rzecz jasna o poprzednim filmie Johna G. Avildsena i do dziś jego największym osiągnięciu, czyli “Rockym”, zrealizowanym na podstawie scenariusza Sylvestra Stallone. Ogromna popularność tego dzieła była sporą niespodzianką, bo na początku w zasadzie nikt nie wierzył w historię amatorskiego boksera, który za sprawą katorżniczej pracy, samozaparcia jak również odrobiny szczęścia w końcu sięga szczytów własnej profesji. Obraz z 1976 roku zdołał zarobić na całym świecie 225 milionów dolarów, ekwiwalent dzisiejszego ponad miliarda dolarów, a co ważniejsze spodobał się również krytykom, czego dowodem były aż trzy Oscary.
Przedstawiciele filmowych wytwórni nie mogli przegapić takiej okazji, szybko wyczuwając komercyjny potencjał sportowych historii w typie “od zera do bohatera”. Tak samo było w przypadku Columbia Pictures, które szukając podobnej fabuły, zwróciło się do scenarzysty Roberta Marka Kamena. Jak się okazało artysta miał w zanadrzu taką opowieść, opartą w dodatku na swoich przeżyciach. Kamen uczestniczył w światowych targach w Nowym Jorku w 1964 roku, po których został zaatakowany przez grupkę chuliganów, a ci mocno go poturbowali. Po tym incydencie zaangażował się w naukę sztuk walki, ale jego pierwsze doświadczenia nie były udane. Nauczyciel, na którego początkowo trafił, bardzo mocno przypominał senseia Johna Kreesa, ucząc go bezwzględności w starciach z przeciwnikami i zemsty jako ich podstawowego celu. Rozczarowany tymi naukami przyszły scenarzysta szybko postanowił pójść zupełnie inną drogą.
Wkrótce odkrył mało znaną, a mającą swe źródła na Okinawie, szkołę Gōjū-ryū, mocno defensywny i w pewnej mierze przypominający aikido zestaw reguł, który pozwalał na wykorzystywanie agresji rywala po to, by nie tylko bronić się, ale również atakować i wygrywać starcia. Kamen uczył się tej sztuki cztery godziny każdego dnia, siedem razy w tygodniu, pod okiem nauczyciela, który nie mówił po angielsku, ale bez problemu przekazywał mu kolejne instrukcje. Okazał się on zresztą uczniem samego założyciela tej szkoły, Chojuna Miyagi, zmarłego na Okinawie w 1953 roku, w wieku 65 lat. To właśnie na jego postaci scenarzysta oparł postać Pana Miyagiego. Podstawą scenariusza do przyszłego hitu nie były jednak wyłącznie losy samego Roberta Kamena, ale również pewien artykuł, odnaleziony przez producenta obrazu Jerry’ego Weintrauba, traktujący o młodym chłopcu, wychowanym przez samotną matkę, który zdobywa czarny pas w karate, motywowany koniecznością obrony przed szkolnymi oprawcami.
Zakontraktowanie Johna G. Avildsena na stanowisku reżysera nowego filmu sprawiało, że wielu wpływowych ludzi w branży traktowało nowy projekt jako wyraźny klon “Rocky’ego”, co zresztą potwierdza anegdota samego Kamena, który został o to oskarżony przez samego Sylvestra Stallone. Narzekano również na to, że film nie ma komercyjnego potencjału, bo tak naprawdę jest kierowany głównie do dzieci i nastolatków, a sam scenariusz jest zdecydowanie zbyt przesłodzony. Aktorom już w nim obsadzonym nie podobał się nawet jego tytuł, z którego często drwili. Wbrew pierwotnym ocenom film okazał się jednak dużym sukcesem, a kluczem do niego była odpowiednia obsada dwójki głównych bohaterów, w tym decyzje, które podjął sam scenarzysta, mający często w tych sprawach decydujący głos.
Mistrz i uczeń
Głównym problemem studia było rzecz jasna obsadzenie aktora w roli pana Miyagiego, który był kluczową postacią w filmie. Rodzajem przybranego ojca, którego nie miał główny bohater, wskazującego mu drogę i uczącego nie tylko sztuk walki, ale życia w ogóle. Przedstawiciele Columbia Pictures z początku chcieli zakontraktować znanego przede wszystkim z występów w filmach Akiry Kurosawy, Toshiro Mifune. Problemem okazał się jednak fakt, iż japoński gwiazdor w ogóle nie mówił po angielsku. Tymczasem sam Kamen dobrze wiedział kto wcieli się w tę rolę, mając od początku na myśli Noriyukiego “Pata” Moritę. Wybór ten był jednak na początku lat 80. sporym ryzykiem, ze względu na wcześniejsze role tego aktora.
Morita był bowiem w owym czasie kojarzony głównie z ról komediowych i to mocno specyficznych, a zatem kompletnie nie pasował do wizerunku statecznego, skupionego na swym zadaniu mistrza sztuk walki. W swoich stand-upach odtwarzał zazwyczaj postać wyjętą z najbardziej stereotypowych wyobrażeń typowego Amerykanina o przedstawicielu kraju kwitnącej wiśni, mieszkającego w USA; nazywającego się Hip Nip (nazwa będąca złośliwym przekręceniem nazwy Nippon) i noszącego okulary do góry nogami. Nic więc dziwnego, że nikt nie wyobrażał go sobie w tej roli. Dodatkowo przełom dekad 70. i 80. nie był dla artysty dobrym okresem w życiu, bo jego rodzina straciła dom w wyniku osunięcia się ziemi, a wkrótce zmarła również matka jego ówczesnej żony. W dodatku najmłodsza córka Mority poważnie zachorowała, a sam aktor mocno męczył się w typowych dla tych czasów rolach typowego Azjaty, które nie gwarantowały mu świetlanej przyszłości w jego zawodzie.
Z pomocą przyszedł mu jednak sam Kamen, który mocno nalegał, by przedstawiciele wytwórni dali mu szansę; aktor wysłał więc specjalny filmik, w którym wcielał się w postać mistrza sztuk walki. Po obejrzeniu tego nagrania szefostwo Columbii nie miało już żadnych wątpliwości, że oto objawił się im idealny odtwórca tej roli. Ostatecznie okazała się ona niezwykle istotna i to nie tylko dla samego aktora, ale również dla postrzegania Japończyków w amerykańskiej popkulturze. “Karate Kid” był bowiem jednym z pierwszych, mainstreamowych obrazów, w których wspomniano o Azjatach przebywających w specjalnych obozach w USA, a pamiętna sekwencja z pijanym Miyagim - o której pozostawienie ciężką batalię z przedstawicielami wytwórni stoczył Avildsen - również zarysowała szerszy kontekst tej postaci jako reprezentanta dziesiątek tysięcy mieszkańców Ameryki pochodzących z Azji i prawdopodobnie właśnie jej zawdzięcza niespodziewaną nominację do Oscara za rolę drugoplanową. Co ciekawe sam Morita nie miał pojęcia o sztukach walki, ale dość szybko przyswoił sobie ich podstawy, a reszty nauczył się już na treningu pod okiem Pata Johnsona, dobrego znajomego i ucznia Chucka Norrisa.
Wraz z nim uczestniczył w nich Ralph Macchio, który również niespodziewanie otrzymał rolę głównego bohatera, początkowo mającego się nazywać Danny Weber, którego przemianowano na LaRusso zaraz po zobaczeniu w akcji aktora. Mający dotąd nikłe doświadczenie w grze głównych postaci Macchio ponoć w pokonanym polu pozostawił m.in. Roberta Downey jr.-a, Seana Penna, Charlie Sheena, Nicolasa Cage’a czy Toma Cruise’a. W przypadku tego młodego odtwórcy możemy zresztą mówić o sytuacji, w której jego podstawowa wada okazała się największą zaletą. Gdy przedstawiciele studia zobaczyli chuderlawego, wiotkiego chłopaczka, początkowo nie mogli uwierzyć, że ma on 22 lata. Z drugiej strony jednak idealnie pasował on do roli nieco zahukanego nastolatka, przeciwstawiającego się zgrai chuliganów i z czasem dorastającego do roli lokalnego mistrza karate, a jednocześnie próbującego zdobyć serce koleżanki Ali, granej przez Elisabeth Shue, która przerwała swoje studia na Harvardzie, by móc zagrać w tym filmie.
Ostry trening
Brak doświadczenia w sztukach walki łączyło Moritę i Macchio z ich ekranowym przeciwnikiem, granym przez Williama Zabkę. Odtwórca roli Johnny’ego Lawrence’a był co prawda niezłym zapaśnikiem, ale podstaw karate musiał się uczyć na zajęciach ze wspomnianym już Patem Johnsonem. Nieco więcej doświadczenia miał z kolei Martin Kove, który od czasu otrzymania wiadomości, że może zagrać w “Karate Kid” pragnął tej roli tak mocno, że zrezygnował z innych filmowych projektów, w które był w tym czasie zaangażowany. Gdy jednak długo nie otrzymywał wiadomości od Avildsena, był wściekły i już na samym przesłuchaniu wykorzystał swój gniew na reżysera, grając na nim wyjątkowo emocjonalnie, co ostatecznie miało zadecydować o zaangażowaniu go. Wcześniej pojawiły się plotki o tym, że Johna Kreesa miał zagrać sam Chuck Norris, ale odmówił, bo nie chciał, by mistrzowie sztuk walki byli przedstawiani w taki sposób. Amerykański gwiazdor później zdementował jednak te plotki, ale stwierdził, że gdyby rzeczywiście dostał taką propozycję odmówiłby dokładnie z tych samych powodów.
Twórcy filmu podeszli dość ciekawie do samego procesu przygotowywania się do jego realizacji, celowo rozdzielając aktorów grających przeciwstawne sobie role. I tak grupa znana w filmie jako Cobra Kai trenowała z Johnsonem na jednych zajęciach, podczas gdy Morita i Macchio uczestniczyli w zupełnie innych. Pozwoliło to z jednej strony na wytworzenie emocjonalnej więzi pomiędzy Miyagim i Danielem La Russo, a z drugiej strony zbudowało również podobny mur pomiędzy uczestnikami zajęć Johna Kreesa i jego przeciwnikami. Mimo tych zabiegów Macchio, Zabka i Kove pozostali przyjaciółmi tak na planie jak i w dalszym, poza-filmowym życiu.
Treningi ostatecznie dały dobre efekty, bo choć w ruchach głównych bohaterów z dzisiejszej perspektywy widać spore braki, a na słynne kopnięcie “żurawiem” patrzy się obecnie z politowaniem, to jednak widowisko do dziś broni się dość dobrze. W swoim czasie robiło ono na widzach ogromne wrażenie napędzając lokalnym szkołom karate sporo klienteli, rekrutującej się głównie wśród młodych ludzi, którzy - podobnie jak bohater - chcieli dawać sobie radę z agresywnymi rówieśnikami. Widzowie pokochali Daniela i pana Miyagi, z kolei mocno nienawidzili Johnny’ego i Johna Kreesa, co widać było już podczas kręcenia scen lokalnego turnieju karate, kiedy widownia buczała na Williama Zabkę, nawet w przerwach między realizowaniem właściwych ujęć, mimo tego, że na widowni była obecna matka aktora. Z kolei Martin Kove wielokrotnie wspominał później, że wielu zakapiorów chciało się z nim mierzyć poza planem. W tym kontekście niezwykle istotne wydaje się pokazywanie tych bohaterów w zupełnie innym świetle już w serialu “Cobra Kai”, który potrafi w znakomity sposób odwracać narrację, dzięki czemu widzowie dostrzegają w tych - jeszcze w końcówce stulecia postrzeganych jako dość sztampowe postacie - bohaterów o wiele bardziej złożonych.
Przeczytaj również
Komentarze (13)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych