Creed III nadciąga i obejrzę, bo uwielbiam Rocky’ego. Pozwólcie, że wyjaśnię dlaczego…
W ubiegłym tygodniu wreszcie dostaliśmy pierwsze konkretne materiały z nadchodzącej, trzeciej odsłony „Creeda” - spin-offu sześcioczęściowej serii o Rockym Balboa. Produkcja ma w dalszym ciągu skupiać się na tytułowym bohaterze, w którego wciela się oczywiście Michael B. Jordan. Co będzie jednak wyjątkowe w najnowszej pozycji, to fakt, że za reżyserię również odpowiadać będzie popularny aktor.
I choć informacje o tym, że Sylvester Stallone w najnowszej odsłonie się już nie pojawi, zdecydowanie mogą przełożyć się negatywnie na odbiór największych fanów, to osobiście mimo wszystko obejrzę, co tym razem dla nas przygotowano. To wciąż świat, w którym pięściarstwo jest na pierwszym miejscu i służy niejako w formie zwierciadła życia - sport ma odbijać codzienność, której w mniejszym lub większym stopniu doświadcza każdy z nas.
Muszę tu jednak podkreślić, że największą motywacją do seansu oraz wyczekiwania premiery jest po prostu powiązanie z uniwersum, które pokochałem przed laty i które podbijało serca szczęściarzy mogących wychowywać się w latach 70. i 80. ubiegłego wieku. Wierzę, że duch Rocky’ego dalej będzie tu obecny. A dlaczego tak mi na tym zależy? Uwielbiam wszystkie części od Sly’a. I pozwólcie, że wyjaśnię dlaczego.
Rocky dał mi bardzo wiele
Jakkolwiek podniośle by to nie zabrzmiało, Rocky Balboa - mimo bycia postacią fikcyjną - dał mi naprawdę wiele. To jeden z tych bohaterów, którzy wywarli ogromny wpływ na moje życie. Zacznijmy od najbardziej prozaicznej sprawy - to właśnie dzięki seansowi sześciu filmów zacząłem boksować. I choć dziś nie uprawiam już pięściarstwa, to były to wspaniałe lata, a nawet dziś pałam sporym uczuciem do samej dyscypliny.
Równie ważnym elementem, który w pewnym sensie ukształtował we mnie Rocky, był światopogląd i podejście do wielu spraw. Ponad akapitem wrzucę Wam fragment filmu „Rocky Balboa” z 2006 roku, który odtwarzam sobie przynajmniej kilka razy w ciągu roku i który jednocześnie stale mam zakodowany w głowie. Według takiej filozofii staram się funkcjonować i wychodzi mi to na dobre.
Postać wykreowana przez Stallone’a stanowiła dla mnie inspiracje pod wieloma względami, a chyba żadne inne dzieło popkultury nie daje mi takiego kopa do działania. Gdy idę biegać, to robię dwukrotnie większy dystans, a gdy biorę się do pracy, to nie istnieją dla mnie żadne rozpraszacze - wizja celu, soundtrack na słuchawkach i mogę przenosić góry. Oczywiście w przenośni, choć… Kto wie!
Przekaz
Bardzo ważnym elementem filmów z serii „Rocky” jest oczywiście to, jaki przekaz z nich płynie. Każda kolejna część ma nam coś przekazywać i uczyć nowych rzeczy. Są elementy, jak w pierwszej czy szóstej, gdzie chodzi o siłę jednostki i umiejętność stawiania czoła przeciwnościom losu, które napotykamy na co dzień. A jest przecież także na przykład „Rocky IV”, gdzie bardzo mocno wybrzmiewało echo Zimnej Wojny pomiędzy Stanami a ZSRR.
Zdaję sobie sprawę, że wiele osób jest niejako wyczulonych na motywację tego typu. Wiem też, iż naprawdę sporo widzów - zwłaszcza młodszego pokolenia - podchodzi do tematu troszkę prześmiewczo i przypisuje Stallone’owi cechy typowego „kołcza motywacyjnego”, który przekazuje najprostsze wartości. Cóż, są gusta i guściki, więc nie zamierzam wchodzić w te tematy. Dla mnie przekaz stoi na równi z morałem. Jest ważny.
To po prostu znakomite filmy
Najważniejsze w tym wszystkim jest jednak to, że mamy tu do czynienia po prostu z dobrymi filmami, które stoją na wysokim poziomie. Jasne - z biegiem lat dostaliśmy produkcje lepsze (Rocky IV), jak i gorsze (Rocky V). Nie zawsze było idealnie, niekiedy aktorstwo zdawało się drewniane, a z perspektywy czasu wiele rzeczy może sprawiać wrażenie bardzo pretensjonalnych, ale jako całokształt mieliśmy do czynienia z czymś niezwykle spójnym.
A nie jest to bynajmniej proste. Utrzymanie stałego klimatu i opieranie się na tych samych fundamentach bardzo często wychodzi bokiem. Tutaj się udało i wszystko to jest naturalne. Czy może być w filmach coś lepszego? Nie wiem, nie wydaje mi się. Zdecydowanie muszę wspomnieć jednak o tym, co już raz tu napisałem - każdy „Rocky” stanowi doskonałe odbicie codziennego życia.
Bardzo mono polecam podejść do każdego z tych filmów nie jak do filmów sportowych, ale produkcji opowiadających o funkcjonowaniu w społeczeństwie. O problemach, trudnościach i tym, że warto stawiać im czoła. O tym, że każdy z nas może kiedyś mieć tę jedną szansę i to właśnie od nas zależy, czy - niczym Eminem w „Lose Yourself” - złapiesz ją i wykorzystasz tak, ja powinieneś.
Właśnie dlatego…
Wydaje mi się, że nakreśliłem wystarczająco powodów. Całe to uniwersum i fakt, że - niezależnie od fizycznej obecności - duch Rocky’ego cały czas się tam unosi, sprawiają, że pomimo braku Stallone’a, wciąż mam ochotę to oglądać. Jasne - może okazać się, że w praktyce film będzie po prostu słaby, a gdy zabraknie spoiwa, to zabraknie w tym wszystkim magii i tego fundamentu, który wszystko trzymał w ryzach.
Wracając jednak do samego Rocky’ego - jeśli ktoś z Was wciąż nie dał szansy tej serii, zdecydowanie powinniście to zmienić. Jasne, nie każdemu seria przypadnie do gustu, ale jeśli tylko poczujecie ten vibe, to jestem przekonany, że nie będziecie mogli się oderwać. Raz jeszcze to napiszę - mamy tu do czynienia z kapitalną produkcją o życiu, a nie pozycją sportową. To drugie stanowi zaledwie tło dla tego pierwszego.
Przeczytaj również
Komentarze (14)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych